Aktualności Felietony Ważne Rzeź sklepikowa i (anty)bazarek Autor: Maciej Wełyczko Data publikacji: 5 stycznia 2023 Ślęza, Tyniec Mały, Magnice – małe sklepiki we wsiach i podmiejskich sypialniach Wrocławia padają jak muchy. Zabójcą jest w pierwszej kolejności polski dinozaur – sieć DINO. Niezbyt widoczna dla mieszkańców Wrocławia, dla jego okolic – i owszem. Rosnące jak grzyby po deszczu nowoczesne, okazałe markety obsługują po kilka okolicznych wsi. Do upadku sklepików przyczyniają się oczywiście również podwyżki składek ZUS, głównego obciążenia w sklepikowym mikrobiznesie i brak dostępu do taniego kredytu. Czy powinniśmy płakać nad losem sklepików? W końcu zakup bułek i mleka w DINO i w sklepiku pani Władzi to mniej więcej to samo. Dla mieszkańców miast – i owszem. Na wsi jednak, lokalny sklepik to prawdziwy fundament życia społecznego. W razie kłopotów – ostatnia deska ratunku. Śmierć małych sklepów to ostateczne przejście do historii instytucji „kupowania na zeszyt” – zabezpieczenia socjalnego o trudnej do przecenienia wartości. Nieczęsto dziś stosowanego w praktyce, ale w razie czego… Zajętym tożsamościowymi wojnami politykom umykają dokonujące się błyskawicznie przemiany na polskiej wsi – wsi przypominającej coraz wyraźniej (na silnie zurbanizowanym Dolnym Śląsku zwłaszcza) dawne przedmieścia. W większości podwrocławskich miejscowości prawdziwego rolnika nie ma już wcale – jeśli się pojawia, określić warto go raczej terminem: przedsiębiorca rolny. Tylko uprawa setek lub tysięcy hektarów ziemi w połączeniu z nowoczesnymi maszynami i wiedzą może dziś przynieść sukces (i przetrwanie) na trudnym i kapryśnym rynku rolno – spożywczym. A co z resztą? Reszta pracuje w pobliskim Dużym Mieście, dorabia u wspomnianego rolnika – farmera, lata na roboty do Anglii, kombinuje coś na szaro i – przede wszystkim, żyje z emerytury. Owszem, są jeszcze uciekinierzy z wielkich miast, budujący w szczerym polu mniej lub bardziej skandynawskie lub staroszlacheckie domki/dworki. Stara i nowa społeczność żyje na ogół zgodnie (mimo okresowych waśni o zapachy z pola i rozjechane traktorami drogi) na zasadzie dumnego, obustronnego splendid isolation. Na szarym podmiejskim firmamencie pojawiają się jednak i gwiazdki. Małe firmy z ciekawymi lokalnymi produktami, prężnie działające Koła Gospodyń Wiejskich, pszczelarze, hodowcy rzadkich ras zwierząt wszelakich, odradza się lokalne winiarstwo, browarnictwo, eko- sadownictwo i miodosytnictwo. Ciekawa, wysokiej jakości gastronomia. Rękodzieło. Niebanalne usługi. Sporo wnieśli tu również emigranci i uchodźcy z Ukrainy, wśród których nie brak uzdolnionych artystów i rzemieślników. Naturalną przestrzenią do prezentacji całego tego dorobku był przez wieki rynek w pobliskim Dużym Mieście. (anty)bazarek Wrocławski rynek, jeden z większych w Europie zasiedla tymczasem co roku Jarmark Bożonarodzeniowy – nader osobliwy, zamknięty akurat w sam dzień Bożego Narodzenia. W czasie, gdy „Bóg się rodzi, moc truchleje” pragnienie i apetyt wrocławian i turystów (a mówimy o trzecim najchętniej odwiedzanym miejscu w Polsce) zaspokajają czynne praktycznie non-stop Żabki i sklepiki żabkopodobne innych sieci. Ile sklepów żabkopodnych spotkamy na placu Świętego Marka w Wenecji, Starym Rynku w Dreźnie, Placu Vendome w Paryżu? Oczywiście, zgadliście – takich sklepów nie ma tam wcale. Ale wróćmy na nasz lokalny antybazarek. Dlaczego „anty”? Ano, zajrzyjmy na stronę z ofertą organizatora, prywatnej firmy oczywiście – miasta nie zawracają już sobie głowy organizacją takich przedsięwzięć. Nie, chodzi tu o to, że wynajem stanowiska sprzedaży jest drogi – a jest, choć organizator nie podaje do wiadomości cen najmu, te są „ustalane indywidualnie”. Ważniejszy jest inny zapis – stoiska czy budy nie można wynająć na dni lub godziny, jedynie na cały okres jarmarku, czyli bite sześć tygodni od 18 listopada do 31 grudnia. Mamy więc do czynienia nie z żadnym targowiskiem, czy „jarmarkiem” lecz sezonową galerią handlową pod jesienno – zimową chmurką. Horrendalne ceny na wrocławskim jarmarku nie powinny więc zaskakiwać nikogo – najemcy płacą olbrzymie opłaty także za dni i godziny, w których handel jest słabszy z natury rzeczy, w poniedziałek rano na przykład. Zamiast świątecznych kartek mamy więc szeroko kolportowane w sieci wrocławskie „paragony grozy” – np. za przeciętnej wielkości dwa szaszłyki z chlebem. Cena – 112 PLN, odpowiada z grubsza połowie 40 kg wieprzka w punkcie skupu trzody chlewnej. Ale cóż, taka już jest ta polska, kosztowna „magia Świąt”.
Muzyczna stopklatka – wywiad z Tomaszem Pruchnickim Właśnie ukazała się na rynku płytowym nowa pozycja jazzowa „Total immersion”, za którą stoją …
Ta historia przyszła do mnie razem z pandemią – z Justyną Stanisz, wrocławską pisarką, autorką powieści kryminalnej „Wróciło” rozmawia Olga Szelc