Strona główna Kultura Muzyczna stopklatka – wywiad z Tomaszem Pruchnickim

Muzyczna stopklatka – wywiad z Tomaszem Pruchnickim

Właśnie ukazała się na rynku płytowym nowa pozycja jazzowa „Total immersion”, za którą stoją znakomici muzycy: saksofonista Tomasz Pruchnicki, pianista Dominik Wania, hammmondzista Kajetan Galas i perkusista Przemysław Jarosz. To znakomity zestaw wrocławskich i pozawrocławskich muzyków – świetnych artystów, pełnych wyobraźni i naturalnej swobody w improwizacji. 

Izabella Starzec: Od Pańskiego debiutu fonograficznego mija osiem lat, a był nim autorski krążek „Gnomonika”. Teraz mamy świeżo wypuszczony na rynek „Total immersion”.  Jaką drogę przebył Pan od tamtego czasu?

Tomasz Pruchnicki: Na pierwszej płycie zestawiłem utwory ludowe w moich opracowaniach z własnymi kompozycjami, których było mniej. Dodam, że po drodze nagrałem też kilka płyt w różnych składach, m.in. z Yarosh Organ Trio  „Alterakcje” z gościnnym udziałem Katarzyny Mirowskiej, „Progressive synthesis” z Dominikiem Wanią czy z  grupą Zawartko/Piasecki album „Wagabunda”. Interesujące jest to, że z wieloma artystami w różnych składach, na płytach i koncertach, nasze drogi co raz się przecinają. Bogatsi w doświadczenia stajemy się dojrzalsi, mamy ciągle coś nowego i świeżego do powiedzenia w muzyce.

Po poprzednich płytach przyszedł czas na pozbieranie własnych kompozycji, których się trochę zgromadziło i przeznaczeniu ich na nowe wydawnictwo. Utwory czekały wiele lat – niektóre aż od 2005 roku. Oczywiście każdy był inny, bo uchwycił różne moje nastroje, stan ducha, inne miałem przed laty wątpliwości artystyczne, wizje czy rozterki.

Choć najnowsza płyta zawiera wyłącznie moje utwory, trudno nazwać mnie kompozytorem. Kompozytorzy piszą duże formy a ja szkice. Takie miniatury jazzowe, które zajmują niewiele więcej jak kartka, czy dwie. Czasem może trochę więcej, ale co do zasady są to małe formy. Napisane zostały z rożnych powodów i w rożnych momentach życia.

Jak się do takich utworów wraca po latach?

– Właśnie to jest inspirujące zjawisko. Pozwala ono na parafrazy i wspomnienia tego, co wówczas miało miejsce i było dla mnie ważne. Przecież to przeżycia kształtowały stylistycznie kompozycje. Teraz okazało się, że brzmią nieźle, ale można je też pogłębić, popatrzeć innym, dojrzalszym okiem.  Dlatego do projektu zaprosiłem wspaniałych kolegów, z których każdy wniósł swój indywidualny rys.

Gracie nie tylko w kwartecie.

– To prawda, tylko część utworów jest w pełnym składzie, inne zaś w trio. Natomiast kompozycje powstawały pierwotnie na różne składy. Pisałem je na duet, sekstet, coś kombinowałem na big band. Tu okazało się, że choć są też od siebie estetycznie odległe, można je scalić także dla bardzo charakterystycznie brzmiącego kwartetu.

Nie jest to codzienne zestawienie: saksofon, fortepian, organy Hammonda i perkusja. Jak się „sprawdzają” dwa instrumenty klawiszowe obok siebie i razem?

– Rzeczywiście może to budzić jakąś rozterkę u słuchacza i pytanie o sens takiego połączenia. Niemniej są to przecież dwa zupełnie różne brzmieniowo instrumenty. Jak się popracuje trochę z organami Hammonda to widać, że w tradycyjnym zastosowaniu w muzyce jazzowej, w takim mainstreamie, organy Hammonda były często w zestawieniu z gitarzystą, basistą i na przykład saksofonistą. Hammondzista zwykle realizuje linię basu i często gra ją nogami, chociaż w muzyce swingowej to raczej lewa ręka gra walking basowy, a na pedałach robi się pulsację. Prawa w tym czasie albo harmonizuje, albo gra tylko melodię z elementami harmonicznymi. Tak czy inaczej powstaje czasami luka, którą zapełnia gitarzysta, by po chwili zamienić się rolami z organistą.

W naszym zestawieniu sekcja rytmiczna, czyli Przemek Jarosz na bębnach i Kajetan Galas na organach, działa w synergii z fortepianem Dominika Wani, który daje nowe kolory, czasami zakorzenione w klasycznej pianistycznej kulturze. U Dominika można usłyszeć bardzo oryginalny język muzyczny, czasem coś jak reminiscencje muzyki Ravela i innych kompozytorów „klasycznych” XX wieku. W każdym razie nasz skład to są takie cztery żywioły.

Układ kwartetowy bardzo się sprawdza, nie tylko zresztą w jazzie, gdy cztery indywidualności muszą się jakoś muzycznie dogadać. A jaką rolę pełni elektronika w tym nagraniu?

– Z elektroniką bywa różnie. Można jej używać jak makijażu, który coś tuszuje. Może być zdobieniem – rodzajem dźwiękowej biżuterii. Może też odgrywać ważniejszą rolę. W tytułowym „Total immersion”, który gramy we trzech bez Dominika, pojawiła się inna przestrzeń. Chciałem, by pewne elementy elektroniczne mogły właśnie tu właśnie zostać wykorzystane. Przeciwnie jest w kwartecie, gdzie ilość środków wyrazu aparatu wykonawczego jest już tak bogata, że nie trzeba nic więcej.

Bardzo szybko udało Wam się nagrać płytę.

– Tak, zaledwie w dwa dni. Na gorąco decydowaliśmy, w którym momencie odejść od przygotowanego zapisu, a wykorzystać naszą kolektywną kreatywność. Stworzyliśmy więc nową jakość, która wybiega daleko dalej niż to, co było zapisane na kartce. W dużym stopniu jest więc to muzyka improwizowana.

Moim ideałem jest, żeby dobrze skomponowana muzyka nie hamowała poczucia wolności wykonawcom i dawała słuchaczowi wrażenie free. U nas jest ta swoboda, ale na temat. „Free doesn’t have to be crazy”, jak powiedział kiedyś Piotr Wojtasik. Oczywiście, gdyby ktoś na koncercie próbował nas nakłonić, byśmy zagrali identycznie jak na płycie, to jest to niemożliwe. I na szczęście niepotrzebne z ludźmi, którzy mają wciąż tak dużo nowego i ciekawego do powiedzenia w muzyce.

Gdzie szukał Pan inspiracji?

– Trochę z wytwórni ECM, do której kiedyś mnie mocno ciągnęło, a mają tam paletę różnej stylistyki jazzowej. Na przykład John Abercrombie, Kenny Wheeler, Joe Lovano, Dan Wall, czy Kit Downes –  pianista i organista, który gra znakomite rzeczy. Mnóstwo jest u mnie w głowie Garbarka, Eberharda Webera, ale jest też Astor Piazzola, czy John Scoffield.
Znaczenie dla mnie miał też taki mainstreamowy, hammondowy jazz czyli Jimmy Smith, Groove Holmes, Johnny Smith,Larry Young. A z polskich artystów mieli na mnie wpływ z pewnością Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko, Tomasz Szukalski.

Do czego nawiązuje tytuł płyty?

– „Total immersion” znaczy całkowite zanurzenie. To może towarzyszyć każdej dziedzinie, której człowiek się poświęca – sportowi, ogrodnictwu, grze w szachy, czy muzyce. Z tej pasji wynika głębokie zaangażowanie w to, co się robi. Tak jak my grając.

Tego też życzyłbym słuchaczowi, by znalazł taką przestrzeń i mógł się zanurzyć w słuchaniu naszej płyty. Nam dzisiaj tego brakuje. Coś słuchamy przez kilkanaście sekund, klikamy i idziemy dalej. Misją, czy też filozofią tej płyty jest, by spowodowała zanurzenie się odbiorcy w muzyce. Porównam to do seansu filmowego – jesteśmy w ciemnej zamkniętej przestrzeni i skupiamy się wyłącznie na filmie. Fajnie byłoby osiągnąć taki stan przy słuchaniu płyty.

Postęp technologiczny temu nie sprzyja. Owszem, płyta jako produkt współistnieje z możliwością odsłuchu przez streamingi w różnych warunkach akustycznych. Towarzyszy nam, ale nie zawsze zachęca do uważności. Cenię sobie te szerokie możliwości, ale nie zbliża nas to do głębszego słuchania.

Co sugeruje okładka?

– Zrobiłem fotografię falochronu wyrastającego z piasku i wbijającego się w morze. Łączy więc te dwa światy, suchego z mokrym, jasnego z ciemnym itd., dając szansę spotkania na pograniczu. Obrazek może wyrażać życie oparte na kontrastach, ale też ruch, bez którego nic nie istniałoby, drogę i wieczną walkę z entropią.

Jaka ma być dystrybucja tego krążka?

– Wydawcą jest Akademia Muzyczna we Wrocławiu, więc w jakimś tam zakresie będzie promowała ten tytuł, umieszczając go na stronie wydawniczej, z której można płytę zakupić. Główny ciężar jest po mojej stronie. Największy nacisk położyłem na tym, by muzyka funkcjonowała na kanałach streamingowych, ale zawsze dobrze mieć ze sobą płyty na koncertach. Oczywiście płyta służy też jako wizytówka przy ofertach koncertowych, czy propozycjach recenzji. Prawdę mówiąc to nigdy nie jest towar, na którym można zarobić. W naszym środowisku płyty traktujemy jako utrwalenie pewnego momentu w rozwoju artystycznym – rodzaju stopklatki, która uwiecznia jakiś moment. Z pewnością istotniejsze byłoby zagranie koncertów. Już nawet niekoniecznie z materiałem płytowym, ale z kolejnymi pomysłami.

Izabella Starzec

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Kultura

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Przy ul. Pomorskiej powstaje trasa rowerowa

Przy ul. Pomorskiej i na placu Staszica powstaje nowa droga dla rowerów. Pierwsze są odcin…