Strona główna Kultura Babcia opowiadała mi o Lwowie, a potem dodawała – ty to kiedyś opiszesz

Babcia opowiadała mi o Lwowie, a potem dodawała – ty to kiedyś opiszesz

Lwów i Wrocław. Zniesienie i Klecina. Rodzina i historia. 31 maja to dzień premiery finałowego tomu serii Dwa Miasta „Powrót do Lwowa” autorstwa Moniki Kowalskiej
Z wrocławską pisarką rozmawia Olga Szelc.

Olga Szelc: Ostatnio w Muzeum Etnograficznym pojawiła się wystawa o pamięci i od razu skojarzyła mi się z Tobą i Twoimi książkami. Czy pisząc je, inspirowałaś się rodzinnymi pamiątkami, miałaś obok siebie takie dokumenty, zdjęcia, przedmioty?

Monika Kowalska: Kiedy pisałam pierwszą część sagi rodziny Szubów, a więc „Lwowską kołysankę”, musiałam odtworzyć wszystkie zapamiętane opowieści, zależności rodzinne. Sięgnęłam więc do dokumentów, które znalazłam w rodzinnym archiwum i do zdjęć, które jako dziecko oglądałam z babcią. To była podstawa do tworzenia tej historii.

Na pewno ważny był dla mnie album ze zdjęciami i fotografie ułożone w pudełku po czekoladkach. Jest taka scena we „Wrocławskich tęsknotach” – główna bohaterka, Adela, siada przy stole i ogląda stare fotografie, które znajdują się w pudełku po słodyczach. Ono naprawdę istniało. To był taki nasz rytuał, otwierałyśmy je często z babcią i wyciągałyśmy zdjęcia, a z każdym wiązała się jakaś opowieść. Niektórych fotografii już nie mam i prawdę mówiąc – nie wiem, co się z nimi stało. Ale bardzo je dobrze pamiętam. Na przykład zdjęcie z czasów okupacji niemieckiej ze Lwowa, na którym była moja babcia i jej współpracownicy z fabryki grzebieni i guzików. Ta fabryka znajdowała się przy ulicy Wybranowskiego. I kiedy oglądałyśmy to zdjęcie, babcia zawsze pokazywała mi palcem poszczególne osoby i mówiła: ten nie żyje, ta nie żyje, ta osoba skoczyła z okna… Wszyscy jej współpracownicy, oprócz jednej koleżankiz Nowego Zniesienia, byli przyprowadzani do fabryki z getta lwowskiego. I właściwie żadna z tych osób nie przeżyłajego likwidacji. To zdjęcie i historia z nim związana były dla mnie zawsze wstrząsające. Ale dziś nie mogę go znaleźć, może jest gdzieś u jakiejś cioci we wnętrzach przepastnej szuflady.

Drugie zdjęcie, które dobrze pamiętam i które mi się miło kojarzy, to fotografia mojej dwuletniej babci, siedzącej we lwowskiej ochronce i przebranej na zabawę sylwestrową. Wokół są inne, również przebrane dzieci i panie pielęgniarki w charakterystycznych czepeczkach. Babcia jest na tej fotografii takim maluchem, blondyneczkąz włosami ściętymi na pazia.

Niektóre dokumenty, które przechowujemy w naszej rodzinie, mają przeszło sto lat. To akty ślubu, zaświadczenia, wyciągiz ksiąg parafialnych na lwowskim Nowym Zniesieniu. Przeszukując takie właśnie papiery, dowiedziałam się, że matka mojego pradziadka wyszła po raz drugi za mąż. Nie wiedziałam o tym. Pamiętam z opowieścirodzinnych, że odznaczała się wyjątkowo trudnym charakterem, zresztą tak sportretowałam ją w Lwowskiej kołysance”. Ten dokument pokazał mi ją w nowym świetle. Było więc jakieś drugie dno tego, że w rodzinie postrzegano ją w ten właśnie sposób, może dzieci z pierwszego małżeństwa miały do niej żal o to ponowne zamążpójście?

Jedyną materialną pamiątką, którą moja rodzina przywiozła ze Lwowa, była książka, właściwie broszurka z wypisami z Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza, przepięknie ilustrowana, a dołączana do puszki przyprawy do kawy. Taki chwyt marketingowy z lat 30. XX wieku. Ta książeczka to taki nasz „lwowski zabytek”, a kolejne pokolenia uczyły się z niej fragmentów poematu – ja również. Uroczy przedmiot, poznaczony kleksami z atramentu. W dzieciństwie pytałam babcię, kto tę książeczkę tak poplamił, a ona odpowiadała, że ona, jak się z niej uczyła. Te kleksy sprzed dziesiątek lat wywołujązawsze moją ogromną nostalgię.

Ta książeczka też się pojawia w pierwszej części serii Dwa Miasta.

Tak, w drugim tomie również. I jest bardzo ważna dla fabuły.

A kiedy babcia zaczęła Ci opowiadać o życiu we Lwowie, o wojnie i o tym, co było po wojnie?

Nie pamiętam, myślę, że te opowieści słyszałam od zawsze. Oczywiście, babcia dostosowywała je do mojego wieku i gdy byłam mała, opowiadała głównie o przyjemnych rzeczach. Gdy byłam już starsza, te historie stały się bardziej szczegółowe i tragiczne. Ale zawsze opowiadała. Przy każdej okazji. Jak były święta, płynęły opowieści o świętach we Lwowie. Pamiętam, że jako pięcio- czy sześciolatka bardzo nie mogłam się doczekać, żeby pójść już do szkoły.

Tak ma chyba większość dzieci, bo nie wiedzą, co je czeka…

No tak! Doświadczenie przedszkolne było dla mnie bardzo traumatyczne, zresztą piszę o tym koszmarze w tomie zamykającym cykl Dwa miasta. Przypuszczałam, że szkoła okaże się lepszym miejscem i czekałam z utęsknieniem na pierwszą klasę. Wtedy nieustannie kazałam się bawić babci i jej dwóm siostrom ze sobą w szkołę. Przy okazji od razu pojawiała się opowieść, jak one chodziły do szkoły powszechnej na Zniesieniu i na Żółkiewskim, o koleżankach, nauczycielach. W jednej z tych szkół z tyłu budynku mieściło się kino Wanda”, do którego dziewczęta chodziły po lekcjach. Opowiadały bardzo plastycznie, opisywały ulice, budynki, sztrekę… Gdy pojechałam do Lwowa i zobaczyłam Zniesienie na własne oczy, okazało się, że jest właśnie takie, jak to zapamiętałam z opowieści mojej babci i jej sióstr.

Wspomnienia dotyczyły też gotowania, zabawek, tego kto te zabawki im robił, gier, sposobów spędzania wolnego czasu. Słyszałam często, jak się bawiły ze swoim tatą. To ciekawe, bo nie z mamą… Imię Petronela – jednej z bohaterek moich książek – wzięło się właśnie z wspomnień o owych zabawach. Podobno jak pradziadek wygłupiał się z córkami, zawsze odgrywał rolę Petroneli Niedopytalskiej, postaci z ówczesnych opowiastek gazetowych dla dzieci.

Przed nami finałowa, ostatnia część serii Dwa Miasta, w której opisujesz mocną, czułą relację babci i wnuczki. Babci lwowianki i wnuczki wrocławianki. A jaka była twoja babcia?

Była bardzo wrażliwą, delikatną osobą, pogodną, mimo tego, co przeżyła i z czym się przez całe życie zmagała. Miała dar opowiadania. Myślę, że to jej umiejętność przekazywania historii sprawiła, że ja z kolei umiałam ją napisać. Sądzę, że ona mi te opowieści podała gotowe, musiałam tylko ubrać je w literacką formę. Lubiła śpiewać, miała piękny głos, taki w typie Ordonki. Zresztą mój tata odziedziczył po niej słuch i jego siostry, moje ciotki również. No, ja nie… Chociaż też lubię śpiewać. W ogóle w mojej rodzinie dużo się śpiewało –na Boże Narodzenie kolędy, a w Wielkanoc pieśni wielkanocne. Po wigilii czy śniadaniu świątecznym babcia rozdawała śpiewniki i rodzina zaczynała wspólnie śpiewać. Bardzo to lubiliśmy.

Jestem zdziwiona, bo kolędy owszem, pamiętam z dzieciństwa, że się śpiewało, ale pieśni wielkanocne?

Mam wrażenie, że to specyficzny zwyczaj, który istniał tylko w mojej rodzinie ze strony taty. Rodzina mamy nie śpiewała w Wielkanoc, chociaż również była bardzo muzykalna. A rodzina taty wprost uwielbiała to śpiewanie. 

Myślę, że to jest bardzo lwowskie. Gdy poznałam Ukrainki, które w lutym 2022 roku przyjechały do Wrocławia jako uchodźczynie wojenne, to usłyszałam między innymi, że my tu w Polsce jakoś tak mało śpiewamy. Bywało, że one czekając na dzieci, bawiące się obok na warsztatach, po prostu wspólnie zaczynały śpiewać… Przepięknie zresztą, na głosy.

Myślę, że tak, to bardzo lwowskie, bardzo kresowe. Gdy wyszłam za mąż, to okazało się, że mam jeden zwyczaj, na który wcześniej nie zwracałam uwagi. A mianowicie wykonując różne domowe czynności,nuciłam piosenki, stale podśpiewywałam. Być może fałszywie, dlatego mąż prosił, żebym przestała. Musiałam się potem pilnować, bo w moim rodzinnym domu po prostu ciągle ktoś coś nucił i nikomu to nie przeszkadzało. Mój brat, w pewnym momencie życia mocno inspirując się Kazikiem Staszewskim, rapował, wymyślał własne teksty. To nasze śpiewanie było właśnie przywiezione ze Lwowa. Według babci tak spędzało się na Zniesieniu czas wolny. W ciepłe popołudnia wychodziło się na podwórka, sąsiedzi przysiadali na ławkach przed domami i po ulicachpłynęły piosenki.

Babcia też śpiewała Ci te sąsiedzkie piosenki ze Lwowa?

Często z babcią słuchałyśmy płyt z polską muzyką, na przykład składanek z festiwalu w Opolu. Od dziecka znałam „Małgośkę”, „Dziwny jest ten świat” czy „W żółtych płomieniach liści” Skaldów i Łucji Prus. A także Karela Gotta… Natomiast mam wrażenie, że typowo lwowskie piosenki pojawiły się u nas dopiero po spektaklu w Teatrze Kalambur „A kto z nami trzyma sztamy”, czyli mniej więcej w roku 1989. Wtedy wybuchła moda na melodie stamtąd. Znałam na pamięć teksty kalamburowych piosenek, miałam kasetę magnetofonową z muzyką z przedstawienia, z moim bratem urządzaliśmy nawet domowe koncerty z okazji rodzinnych uroczystości. Do imieninowego tortu serwowaliśmy bliskim lwowskie piosenki, zbierając oczywiście wielkie brawa. Babcia i jej siostry często się tymi naszymi występami wzruszały…

Moja babcia miała niesamowitą, mocną relację ze swoimi siostrami. To było niesłychane, jak one trzy były pewna tego, że każda każdą wesprze, cokolwiek by się działo.

Prawdziwe siostrzeństwo.

To było coś większego nawet niż siostrzeństwo, myślę, że przyjaźń. One nie tylko się mocno kochały, ale lubiły ze sobą być, chociaż nie żyły w zamkniętym kręgu, dopuszczały do siebie innych ludzi, rodzinę, przyjaciół. Ale miały dla siebie wielkie wsparcie w każdej sytuacji, zawsze mogły na siebie liczyć. Później dzieci mojej babci, ucząc się od niej i cioć, postępowały tak samo. A babcia była osobą trzymającą rodzinę razem. To do niej wszyscy przychodzili po radę.

Była silna, a życie jej nie rozpieszczało.

Wszystko to, co opisałam w drugiej części serii Dwa Miasta „Wrocławskie tęsknoty” – niestety – jest prawdą. W latach 40. Niektórzy ludzie nosili w sobie głęboką wojenną zadrę i ta rana się jątrzyła, często zakażając gangreną otoczenie. Ciężko było żyć, ciężko zapomnieć. Niektórym się udawało, istniały przecież szczęśliwe rodziny. Moim dziadkom się nie udało. Babci trafił się mąż z taką wojenną mentalną raną. To oddziaływało na wszystkich wokół.

Czy chęć napisania o Lwowie, Wrocławiu i rodzinnej historii była w Tobie od zawsze, czy pojawiła się w odpowiednim dla tego działania czasie?

Zdaje mi się, że gdy babcia opowiadała mi lwowskie historie, to gdzieś między wierszami padało stwierdzenie – ty to kiedyś opiszesz. I tak zrobiłam. Powieść musiała jednak dojrzeć.Zdarzało mi się w mniejszych formach, w opowiadaniach, wykorzystywać fragmenty lwowskiej historii moich bliskich. Wiesz o tym dobrze, bo przecież razem pracowałyśmy w wydawnictwie prasowym. W końcu przypadek sprawił, że losy trzech sióstr ze Zniesienia splotły się w dłuższą opowieść, że znalazł się zainteresowany wydawca. Byłam też chyba w takim momencie życia, że tęskniłam za bliskimi. Brakowało mi babci, cioć, zmarła też siostra najstarsza mojego męża, czyli powieściowa Róża. A więc to pisanie wzięło się także z tęsknoty za nimi. Pisałam tę pierwszą książkę w twórczej gorączce, odszukiwałam historie, sprawdzałam, kto i z kim, jak się nazywały osoby ze zdjęć. Dopytywałam tatę o różne rzeczy. Najpierw mówił, że nic nie pamięta, ale dwa tygodnie później przypominało mu się to i owo, i dopowiadał swoje. Bardzo chciałam dotrzeć do prawdy, do sedna. Może dla siebie, może dla moich dzieci. A podczas pisania – zwłaszcza pierwszej części – miałam poczucie, że jestem bliżej babci, cioć, bliżej moich bliskich. I jak nigdy wcześniej nie tęskniłam za Lwowem, bo dotąd wystarczał mi ten, który kobiety z mojej rodziny przekazywały mi w opowieściach, ten który nosiły w sobie. Ale podczas pisania poczułam, że chcę tam pojechać i zobaczyć to miasto na własne oczy. I bardzo żałowałam, że nie mogę już pojechać z nimi. To by była dopiero wycieczka.

W czwartej części opisujesz wycieczkę sióstr: Adeli, Józki i Nelki do Lwowa. Taka eskapada wydarzyła się naprawdę?

Częściowo. Do Lwowa pojechała tylko książkowa Nelka, czyli tak naprawdę moja ciocia Dziunia, i jeździły też siostry mojego taty. Babcia już się na to nie zdecydowała. Wiek zrobił swoje, była dość schorowana, gdy można było do Lwowa jeździć i – przede wszystkim – swobodnie się po nim poruszać. W latach 60. oczywiście też można było pojechać, ale pozwolenia trudno było zdobyć, a na miejscu istniało wiele ograniczeń w przemieszczaniu się po okolicy. Kiedy pytałam babcię, czy chciałaby we Lwowie mieszkać, czy chciałaby tam wrócić, odpowiadała; nie, ja już jestem z Wrocławia. Jestem taką lwowską wrocławianką. Ona to w sobie przepracowała. Nie miała potrzeby, aby tam jechać.

Natomiast jej najmłodsza siostra, a więc ciocia Dziunia, była zawsze duchem niespokojnym, dociekliwym.I pojechała, zapukała drzwi domu przy Krańcowej, w którym moja rodzina mieszkała pod koniec wojny, ale nie została wpuszczona, nieufnie ją potraktowano. Mimo to potem wracała jeszcze dwa czy trzy razy. Opowiadała, co się zmieniło, choć tych zmian wiele w tamtych latach nie zaistniało. Myślę, że Lwów, podobnie jak Wrocław, zaczął rozkwitać na nowo po 1989 roku. Ja już zobaczyłam ten nowy, piękny Lwów. Ale pamiętam z opowieści osób, które bywały tam wcześniej, że miasto jest szare, tak jak szary bywał Wrocław w latach 60., 70., 80. Dzisiaj jest już zupełnie inaczej. We Wrocławiu dba się o ślady niemieckie, o pamięć o dawnych mieszkańcach i podobnie wygląda to we Lwowie, rewitalizuje się miasto z poszanowaniem polskiej przeszłości. Wielka szkoda, że siostry nie pojechały tam razem. Ale myślę, że teraz babcia i ciocie – w jakimś sensie – są już w tym swoim ukochanym Lwowie…

Seria Dwa miasta cieszy się sympatią czytelniczek i czytelników. Czy zdarza się, że dzielą się z Tobą swoimi rodzinnymi opowieściami?

Moje czytelniczki to głównie kobiety dojrzałe. Zwłaszcza podczas spotkań autorskich na Dolnym Śląsku uruchamia się w nich chęć podzielenia się rodzinnymi opowieściami z Kresów. Uwielbiam słuchać starszych ludzi, tego, co mają do przekazania. Warto ich słuchać, a oni bardzo chcą opowiadać. Czasem są to opowieści szczątkowe, często słyszę,na spotkaniach, że „mama coś tam opowiadała, a ja nie zapisałam i teraz żałuję, bo niewiele pamiętam”. Niedawno spotkałam pana, który – jak się okazało – miał przodków na Nowym Zniesieniu, mieszkali kilka ulic dalej od mojej rodziny. Kto wie, może się znali? Lubię myśleć, że tak. Jego dziadek i babcia przywieźli ze sobą pamiętnik pełen nazwisk, nazwy ulic… Wspaniała pamiątka! Usłyszałam też taką uroczą opowieść o sadzonkach mięty przywiezionych ze Lwowa pociągiem razem z repatriantami, sadzonkach posadzonych w ogródku na Dolnym Śląsku. Podobno ziółko pięknie rośnie do dzisiaj. A właścicielka ogródka chętnie obdarowuje sąsiadów tą lwowską miętą.

Lwów i Wrocław, Zniesienie Adeli i Klecina Agnieszki, jej powieściowej wnuczki. Jaka była Klecina Twojego dzieciństwa?

Tam się wychowałam i oddychałam klecińskim cukrowniczym powietrzem od najmłodszych lat. Tej Kleciny już nie ma. Nie ma domu, w którym dorastałam, nie ma też całych, kwartałów kamienic, ulice wyglądają zupełnie inaczej. Budynki na Klecinie, zaniedbane, latami nieremontowane, nie przetrwały. Czas zadziałał na niekorzyść tamtej tużpowojennej Kleciny.
Ale kiedy pojechałam do Lwowa z mężem, który wychował się przecież na tym samym osiedlu, gdy tylko weszliśmy na Zniesienie– to obydwoje poczuliśmy, jakbyśmy się znaleźli na Klecinie w latach 80. Jedna główna ulica, pozostałe wąskie, albo szutrowe, płotki, ogródki, pieją koguty, pompy na podwórkach… Taka dzielnica miejska, ale o wiejskim charakterze.

Przed wojną Klecina to była przecież wieś, podobnie jak Oporów. Klettendorf, bogata wieś, odległa o pięć kilometrów od Breslau i Opperau, które w granicach miasta znalazło się dopiero w latach 50. XX wieku.

Tak, w czasach mojego dzieciństwa ten wiejski charakter osiedla można było jeszcze wyczuć. Ale babcia Kleciny jakoś nie lubiła, mimo że przypominała Nowe Zniesienie. A może właśnie dlatego? Może podobieństwo było zbyt duże i wywoływało niechciane wspomnienia?

 A Twoje ulubione miejsce we Wrocławiu?

Na Klecinie nie ma już miejsc, w których bawiłam się jako dziecko. Nie ma też bliskich osób, które się z Kleciną kojarzą. Moje ulubione miejsce tam to był nasz ogród, założony jeszcze przez Niemców. Niedaleko mieszkała Niemka, która opiekowała się tym ogrodem przed wojną. Nie bardzo ją pamiętam, moja mama bardziej. Ta pani sadziła tam jabłonie, grusze, kochała to miejsce.

Lubię we Wrocławiu ulicę Gajową i uwielbiam patrzeć na kamienicę, w której mieszkała moja babcia. Naprzeciwko znajdują się ogródki działkowe – założone jeszcze przed I wojną światową. Przepięknie kwitną w nich na wiosnę drzewa owocowe. Lubię też okolice Dworca Głównego. Mają swój klimat. Pamiętam każdą wyrwę w chodniku przy ulicy Dawida, psa Szatana stróżującego za płotem budynku szkoły… Murek przed dyrekcją PKP, po którym chodziły wszystkie dzieci z mojej rodziny. Jak piszą mi czytelniczki, panie wychowane w tamtej okolicy, wszystkie dzieciakibez wyjątku biegały po tym murku.

Ludzie wspominają też park, który był troszkę dziki i znajdował się w miejscu obecnej Wroclavii.

Za moich czasów trwała już budowa nieistniejącego obecnie betonowego dworca PKS. Ale tak, opowiadano mi o tym parku. Ktoś z moich czytelników spoza Wrocławia podczas spotkania autorskiego nawet wspominał, że wracał tamtędy ze szkoły na dworzec i bał się przez niego przechodzić. Nazywano go Małpim Gajem.

Z miejsc wrocławskich lubię także bardzo Ostrów Tumski, Bramę Kluszczaną i kamienną głowę wmurowaną w jedną ze ścian Katedry.

A kiedy dotarło do Ciebie, że Wrocław to kiedyś Breslau?

Chyba zawsze to wiedziałam. Nikt tego jakoś specjalnie przed nami, dziećmi, nie ukrywał.

Rozmawialiście o tym w domu?

Chyba tak, a poza tym ciągle znajdowało się ślady: wykopywane na podwórku niemieckie monety, guziki ze swastyką od wojskowych mundurów, w ogródku kawałki filiżanek, porcelany. Obok ogrodu stał kiedyś dom i doszczętnie spłonął pod koniec wojny. Jakieś ślady, okruchy tamtego życia jednak zostały w ziemi. Odczytywaliśmy z trudem, ale jednak – napisy na szynach podtrzymujących balkony od podwórza–Königshütte (po II wojnie światowej huta w Chorzowie). Wiedzieliśmy, że tu byli Niemcy, bo przecież przyjechaliśmy ze Lwowa na ich miejsce.

Czy będąc we Lwowie, czułaś, że to też Twój dom? Czy czujesz się lwowską wrocławianką jak Twoja babcia?

Nie wiem… Lwów bardzo lubię, ale traktuję go nie jak miejsce, ale jak osobę. Bliską osobę. Historia potoczyła się dalej, a ja urodziłam się we Wrocławiu i kocham to miasto. Oczywiście warto znać swoje korzenie. Bardzo emocjonalnie przeżyłam podróż do Lwowa, chodzenie po Zniesieniu było dla mnie ogromnym przeżyciem. Wędrowałam z zapiskami mojej cioci, która opisała szczegółowo ulice, zapisała,że nad sztreką przechodziła rampa i gdzie mieścił się sklep spożywczy Barabasza… Towarzyszył nam w tej włóczędze kolega, który co prawda znał Lwów, ale Zniesienie nie, więc też był przejęty i ciągle pytał, czy mocniej bije mi serce. Biło jak szalone! Wiesz, to tak jakbyś przeczytała książkę o jakimś ważnym miejscu, a potem wreszcie tam pojechała i je zobaczyła – naprawdę.

Mam takie niezrealizowane marzenie, żeby stanąć w miejscu w Kazachstanie, gdzie urodził się mój ojciec. Może jeszcze mi się uda. I myślę, że serce też by mi waliło. Przeprowadziłaś nas w swojej powieści do przedwojnia do końca PRL. Nie kusiło Cię, żeby pociągnąć to dalej, czy to już był moment, aby pożegnać tę historię?

Miałam zamiar skończyć na trylogii, ale różne czynniki sprawiły, że stało się inaczej. I powstały cztery części. Natomiast bardzo trudno w ostatnim tomie pisało mi się o samej sobie. Poza tym wciąż mi brakowało w tekście tego czegoś, ognia jakiegoś…Bardzo mnie to męczyło. Dwa tygodnie przed oddaniem książki do wydawcy wyrzuciłam dwie trzecie wcześniej napisanego tekstu i wprowadziłam zupełnie nowy wątek. A pomysł mi się… przyśnił. Dodałam więc postać całkowicie wymyśloną, której losy splatają się z losami rodziny Szubów. W „Powrocie do Lwowa” pojawia się motyw osób połączonych poprzez więzy krwi, ale nie wiedzących o tym, że są sobie bliskie. To bardzo prawdopodobne, tak mogło się zdarzyć.

Moja prababcia babcia pochodzi z Jazłowca.Jakieś dziesięć lat temu, dowiedziałam się, że wiele familii stamtąd osiedliło się po wojnie właśnie na Klecinie. A więc byłoby to zupełnie możliwe, aby Szubowie przypadkiem i zupełnie nieświadomi spotkali kogoś takiego. W mojej rodzinie zresztą nie szukano jakoś specjalnie kontaktu z innymi znajomymi czy krewnymi z Kresów. Historia z ostatniej części wydaje się dzięki temu jeszcze bardziej prawdopodobna i ja w nią uwierzyłam.

Wiem, że pracujesz nad nową książką, temat jest związany z Dolnym Śląskiem. Nie zdradzimy na razie nic więcej. Jesteś bardzo pracowitą pisarką, do tego pełnoetatową mamą. Jak wygląda organizacja pracy pisarskiej w twoim przypadku?

Znam bardziej pracowite autorki ode mnie…Z racji tego, że nie pracuję już zawodowo, całe rodzinne zarządzanie jest na mojej głowie. Piszę więc, gdy mam czas, albo gdy najmłodsze dziecko śpi, najczęściej przed komputerem przesiaduję nocami. Najwięcej czasu zabiera mi gromadzenie materiałów, chociaż przyznam, że to szukanie, dogrzebywanie się do informacji jest najprzyjemniejszym dla mnie działaniem. Mam zeszyt po cioci, taki szary brulion z Wrocławskich Zakładów Wyrobów Papierowych z lat.80, w którym zapisuję wątki, pomysły hasłowo, aby mi na dłużej starczyło kartek. Potem układam to w całość prawdopodobną przyczynowo-skutkowo, której staram się trzymać, chociaż rzadko zdarza mi się wytrwać w tym postanowieniu, a w czasie pisania zdarza się wiele niespodzianek. Najczęściej bowiem postacie zaczynają żyć po swojemu i muszę tworzyć je tak, jak one chcą być napisane. Zawsze piszę w słuchawkach słuchając muzyki, to takie przyzwyczajenie jeszcze z czasów wydawnictwa, bo pracowałam w dużym, otwartym biurze, w którym ciężko się było skupić.

Ważną częścią pracy autora są spotkania z czytelnikami. Sprawiają mi one wiele przyjemności i dodają energii. To dla pisarza największa nagroda – zainteresowani czytelnicy.

Mam nadzieję, że niedługo już zobaczymy się na spotkaniu autorskim. Jeśli ktoś z naszych czytelników jest zainteresowany kiedy i gdzie się będą one odbywać, to polecamy zajrzeć na stronę Moniki Kowalskiej na Facebooku. Dziękuję za rozmowę.

 Olga Szelc

Strona Moniki Kowalskiej
https://www.facebook.com/profile.php?id=100066615287063

Tagi
Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Kultura

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Przy ul. Pomorskiej powstaje trasa rowerowa

Przy ul. Pomorskiej i na placu Staszica powstaje nowa droga dla rowerów. Pierwsze są odcin…