Strona główna Aktualności Czarny poniedziałek: zabójczy romans we wrocławskim ośrodku TVP – czy słusznie skazano kochanka?

Czarny poniedziałek: zabójczy romans we wrocławskim ośrodku TVP – czy słusznie skazano kochanka?

Oboje pracowali we wrocławskim oddziale publicznej telewizji, ona prowadziła program dla dzieci, on był realizatorem produkcji, ona zamężna, on żonaty z dwójką dzieci.

Połączyła ich praca – długie wieczory spędzone w studiu, podobne zainteresowania, wspólne tematy – wszystko sprawiło, że niebawem zbliżyli się do siebie bardziej niż zwykli znajomi.

Jej ojciec też pracował w TVP, był przełożonym kochanka córki – wiedział, że to nie był jego pierwszy romans, uważał mężczyznę za kobieciarza. Zresztą nie tylko on. Wszyscy w pracy wiedzieli, że ta dwójka się do siebie zbliżyła.

Niebawem nawet mąż kobiety domyślił się, że ta ma kochanka – skończyło się rozwodem.

Bo ona kochała go całym sercem, a on obiecywał, że odejdzie od żony i będą żyli razem długo i szczęśliwa. On, ona i ich dziecko, które niedługo miało przyjść na świat.

Martynika i Jan – którego kobieta pieszczotliwie nazywała Jasiem.

Dlaczego historia zakazanej miłości otrzymała tak krwawy finał?

Martynika

Urodziła się w 1962 roku, we Wrocławiu. Lubiła być widoczna, średniej długości włosy farbowała na rudo, wyglądała jak laleczka – drobnej budowy, niska, uśmiechnięta i przyjazna.

Studiowała pedagogikę, mimo to została dziennikarką. Jej ojciec mówił, że uwielbiała dzieci, dobrze sobie z nimi radziła. Pracowała w szkole, ale nie zagrzała tam długo miejsca. Musiała się pożegnać z pracą pedagoga, po tym, gdy wydała artykuł krytykujący ówczesny system i model edukacyjny. Była zwolenniczką nowoczesnych metod nauczania – rozmów z dziećmi, wzajemnego szacunku i zrozumienia.

Pisywała do lokalnych gazet, to jednak jej nie wystarczało. W końcu w 1987 roku zatrudniono ją we wrocławskim oddziale telewizji publicznej. Mogła tam realizować się zarówno dziennikarsko jak i pedagogicznie, pracowała przy programach kulturalnych dla dzieci i młodzieży.

W końcu została współprowadzącą programu „Sałata dla małolata”, którego fragmenty można dziś zobaczyć w serwisie YouTube. W ośrodku TVP na Karkonoskiej poznała swojego ukochanego Jasia.

Jan

Jan był cenionym realizatorem, znał się na swojej pracy jak mało kto. Był sporo starszy od kobiety – o 13 lat. Imponował jej swoją wiedzą i dojrzałością.

Był pozornie szczęśliwie żonaty i miał dwójkę dzieci. W pionie realizacji TV pracował już długie lata, głównie przy programach dla dzieci i takich o charakterze teatralnym.

Był przez kolegów uznawany za sympatycznego, znał się na robocie, nie wpadał w konflikty z kolegami z pracy.

Pewną skazą na wizerunku Jana był jego stosunek do kobiet. Twierdził, że rodzina jest dla niego najważniejsza, ponoć, gdy do późna był w pracy mówił o żonie i córkach „moje bidulki”. Jednak w pracy miał już kilka romansów, przelotnych co prawda, ale przykładem wierności zdecydowanie nie był.

W końcu zbliżył się również do młodziutkiej prowadzącej audycję dla młodzieży – Martyniki.

Zakazana miłość

Ich romans rozkwitł stosunkowo szybko. Andrzej – mąż Martyniki szybko się zorientował, że ta ma kochanka, kobieta niejednokrotnie nie wracała do domu na noc. W końcu skonfrontował ją z tym faktem, chciał ratować małżeństwo, jednak było już za późno. Mężczyzna nie miał stałej pracy, cały swój czas i energie poświęcał na edukację.

Jego żona miała trochę inne plany, mimo iż sama pracowała w telewizji tylko na część etatu, bardzo pragnęła dziecka. Ten temat był jedną z kością niezgody między małżonkami. Ojciec Martyniki mówił później, że zięć był wiecznym studentem, jeszcze trochę roztrzepanym, za to Jan był dojrzały, miał stabilna pracę i życiowe doświadczenie – tym zdobył serce 25-latki.

Andrzej postanowił dać jeszcze żonie szansę, miała zdecydować z kim woli być.

Mężczyzna spotkał się nawet z Janem, umówili się na rozmowę, która trwała aż 4 godziny. Małżonek chciał wybadać teren, zobaczyć z kim konkuruje o serce swojej żony.

Po kilkugodzinnej rozmowie i butelce koniaku mężczyźni doszli do wniosku, że to Martynika musi wybrać z kim chce spędzić resztę życia.

Andrzej był gotów wszystko żonie wybaczyć, jednak ta nadal nie wracała do domu na noc – swoimi czynami dała odpowiedź. Wybrała Jana.

Rozwód uzyskała dość szybko, wyprowadziła się do rodziców i w końcu oficjalnie przedstawiła Jana.

Planowali wspólną przyszłość.

Jasiu – jak pieszczotliwie nazywała go partnerka – obiecał, że też się rozwiedzie. Właściwie rodzicom kobiety mówił, że sprawa jest w toku, co prawda żona miał rozwód utrudniać, ale gwarantował, że niebawem wszystko skończy się szczęśliwie. Mówił tak, mimo że żona nic o romansie nie widziała, sprawy rozwodowej nie było, a sam Jan właściwie nie zamierzał się rozstawać z żoną.

Wszyscy jednak – na czele z Martyniką – mieli na to nadzieję, ponieważ w 1990 roku oznajmiła ona swojemu partnerowi, że jest w ciąży.

Martynika bardzo pragnęła mieć dziecko, była bardzo szczęśliwa, Jan ponoć też się ucieszył mimo pierwszego szoku. W końcu wynajęli razem mieszkanie. A kobieta w końcu miała mieć swoją wymarzoną rodzinę.

Zbrodnia…

To był koniec lipca 1990 roku, do domu Państwa Ł. zadzwonił telefon. To Jan dzwonił, pytał o Martynikę. Nie było jej w pracy, a kluczy do mieszkania nie miał – nie zdążyli ich dorobić. Walił w drzwi, ale kobieta nie odbierała.

Rodzicom powiedział, że zaczyna się martwić. Spędził weekend ze znajomymi i myślał, że partnerka pojechała własne do rodziców lub do koleżanki z miasta pod Wrocławiem. Jednak nic z tego się nie potwierdziło.

Zaniepokojeni rodzice postanowili wybrać się do mieszkania kobiety. Martynika była w 8 miesiącu ciąży, bliscy martwili się, że coś mogło jej się stać.

Rodzice ciężarnej, jej młodsza siostra oraz partner pojechali do mieszkania na ulicy Macedońskiej we Wrocławiu. Kobieta mieszkała na 10 piętrze, pierwszy do mieszkania wszedł Jan – wyważył drzwi, ponieważ nie posiadał kluczy.

Na podłodze w pokoju leżała torebka Martyniki, to co się w niej znajdowało zostało wysypane. Później śledczy ustalą, że na pewno zginął szaro – zielony portfel, w którym znajdowały się pieniądze na czynsz.

Bliscy rozglądali się po mieszkaniu jednak po kobiecie nie było śladu.

Do łazienki wszedł Jan – znalazł ją.

Martynika leżała w wannie pełnej wody, na twarzy miała poduszkę, była martwa.

Matka po ujrzeniu ciała córki od razu wrzasnęła do Jana, że zabił jej dziecko.

…i kara

Od razu była wiadomo, że Martynika nie zmarła z przyczyn naturalnych, nie był to też nieszczęśliwy wypadek. Śledczy potwierdzili, że doszło do zabójstwa.

Kobieta miała na szyi ślady duszenia, a na szyi siniaki.

O zbrodnię oskarżono Jana, nie wiadomo jaki podano motyw, można podejrzewać, że mogło chodzić o chęć pozbycia się kochanki i dziecka. Są to jednak tylko spekulacje.

Mężczyzna nigdy się nie przyznał.

W pierwszych zeznaniach powiedział, że po skończeniu pracy około 2 w nocy udał się do mieszkania na ulicy Macedońskiej, jednak kobieta nie otwierała, zeszedł więc na dół i zasnął w samochodzie a rano pojechał do domu, do żony. Wieczorem miał odebrać kolegę i cały weekend spędzić z nim, żoną i innymi znajomymi.

Później zmienił swoje zeznania – oznajmił, że feralnego dnia faktycznie był w domu kobiety, zjedli razem kolację i położyli się spać. W nocy miał go obudzić jakiś głośny dźwięk, nie zobaczył partnerki obok, więc wstał, aby jej poszukać. Znalazł ją w łazience w wannie pełnej wody, zeznał, że próbował wyciągnąć ją za szyję – tak tłumacząc ślady duszenia – i cucić uderzeniami w twarz – stąd miały wziąć się siniaki.

W końcu udało mu się przyłożyć ucho do piersi kobiety i stwierdził, że ta nie żyje – ciało wyślizgnęło mu się z rąk.

Przerażony miał uciec z mieszkania, po drodze potrącając poduszkę zawieszoną nad wanną – tak miała znaleźć się na twarzy ofiary.

A trakcie procesu Jan odwołał drugie zeznania twierdząc, że zostały mu one zasugerowane przez policjantów. Do końca trzymał się pierwszej wersji.

Proces był poszlakowy – jeden z najgłośniejszych w ówczesnej Polsce. Prokuratura nie miała żadnych twardych dowodów przeciwko oskarżonemu. Zdania były podzielone, jedni nie wierzyli w jego winę, inni byli o niej przekonani.

Na niekorzyść oskarżonego działała opinia biegłych jakoby Jan posiadał cechy osobowości psychopatycznej ze skłonnościami do agresji i frustracji.

Jan Sz. Został skazany na 25 lat pozbawienia wolności.

Nie odsiedział jednak całej kary, jego ojciec starał się o ułaskawienie od prokuratora generalnego, ten jednak nie przychylił się do prośby.

Ratunkiem dla skazańca okazał się prezydent Aleksander Kwaśniewski, który skorzystał z prawa i ułaskawił Jana po 11 latach odsiadki.

Za niewinnością mężczyzny opowiadał się nawet sam Marek Edelman, do tej pory słychać wiele głosów mówiących o tym, że Jan został niesłusznie skazany, a prawdziwego mordercy nigdy nie znaleziono.

Aleksandra Zielińska

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Aktualności

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Czarny Poniedziałek: Zbigniew Czajka. Bezlitosny świdnicki pedofil i morderca [18+]

Dzisiejszy Czarny Poniedziałek to historia przerażającej zbrodni popełnionej na małym dzie…