Strona główna Kultura Człowiek w drodze – z dyrygentem Michałem Nesterowiczem rozmawia Izabella Starzec

Człowiek w drodze – z dyrygentem Michałem Nesterowiczem rozmawia Izabella Starzec

Łukasz Rajchert

Izabella Starzec: Z jakimi emocjami przychodzi Panu prowadzić koncert 12 stycznia w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu?

– Michał Nesterowicz: Towarzyszy mi przede wszystkim radość. Jako wrocławianin, absolwent tutejszej uczelni muzycznej, mam wśród muzyków wielu znajomych i przyjaciół. Mimo że wyjechałem, to tak naprawdę nigdy się nie rozstałem z Wrocławiem, a każdy przyjazd jest dla mnie ważny. Cieszę się, że na przestrzeni ostatnich lat współpraca z NFM bardzo się zacieśniła.

Co było głównym impulsem, który spowodował, że wyruszył Pan w świat?

– To był odrobinę zbyt ciasny gorset. Nie chodzi o jakieś kwestie egzystencjalne, tylko o potrzebę poszerzenia swoich horyzontów. Kawa pita we Wrocławiu, Helsinkach, czy Santiago de Chile smakuje zupełnie inaczej. Tak samo jest z obcowaniem z muzyką i różnymi kulturami. Impulsem była z pewnością moja ciekawość i potrzeba skonfrontowania się, otwarcia – wchłonięcia nowych sytuacji.

Czy przełomowy był dla Pana rok 2008?

– Zdecydowanie. Wygrałem wtedy jeden z większych konkursów dyrygenckich, Międzynarodowy Konkursu Dyrygencki Cadaqués Orchestra, co dało mi ponad trzydzieści angaży w przeróżnych miejscach, głównie w Europie. Ponadto miałem w zanadrzu świeżo podpisany kontrakt z orkiestrą w Chile, który wiązał mnie na cztery lata. To był ten impuls, który spowodował, że moja aktywność muzyczna przeniosła się poza granice Polski.

Jakie były te lata współpracy z orkiestrą w Chile – co Panu dały i na co otworzyły oczy?

– To był zupełnie inny klucz kulturowy i wrażliwość, inne życie codzienne, pogoda, klimat, inna tradycja muzyczna, edukacja – wiele, wiele rzeczy. Zresztą takie różnice, czy to w sposobie bycia, kulturze muzycznej, sposobie grania i pracy, są odmienne w każdym miejscu na świecie. Ameryka Południowa dała mi poczucie wielkiej swobody, której potrzebowałem. Odczuwałem, że jestem taki bardzo formalny, a tu było zderzenie z żywiołem.

Bardzo istotną częścią mojej profesji jest komunikacja międzyludzka, która rozgrywa się między dyrygentem a zespołem i relacje, które jesteśmy w stanie wypracować. To się przekłada na nasz wspólny język i wykonanie. Dla młodego człowieka, którym wtedy byłem i który pojawił się w tym kraju, było to doświadczenie bardzo odświeżające. Znalazłem się wśród ludzi o niezwykle gorących sercach i bardzo otwartych, wyrażających bez żadnej powściągliwości bardzo szybko swoje emocje.

Co Pana zaskoczyło?

– Chociażby sposób zaangażowania w trakcie gry i taka łatwość przejścia w stan euforycznego traktowania dźwięku. Najbardziej zwykłe crescendo zamieniało się nagle w jakąś niezwykłą kaskadę energii. Bywało, że wiele rzeczy nie udawało się wypracować przez tę emocjonalność, np. precyzji gry. Ale za to było w tym mnóstwo serca i intensywnego dźwięku, który tę orkiestrę wyróżniał. To mi się bardzo spodobało, również taka przestrzeń międzyludzka w naszej relacji.

Mówimy o czasie prób i koncertów, czy o czasie prywatnym?

– Prywatnym. Nieraz chodziliśmy z częścią zespołu tak po prostu na lunch, albo spotykaliśmy się po koncercie na lampkę wina. Spędzaliśmy wspólnie czas, rozmawialiśmy o muzyce i nie tylko – o życiu, podejściu do różnych spraw. Tamtejsi ludzi mają w sobie wiele spokoju, mniej napięcia, byli bardzo przyjaźni i codzienni. Mieli więcej czasu by porozmawiać, uśmiechnąć się. W tym wszystkim miał znaczenie klimat, umiejscowienie geograficzne, dużo słońca i światła.

Jednym słowem, dawaliście sobie wzajem bardzo wiele, ale nie przedłużył Pan tego czasu spędzonego w Chile.

– Nie wyobrażałem sobie pozostania w Chile więcej niż cztery lata, bo moja ciekawość i chęć do budowania swojej tożsamości potrzebowała nowych źródeł. Im bardziej doświadczałem nowych sytuacji – w Europie, Stanach, Azji – tym bardziej dowiadywałem więcej o sobie i świecie. Nigdy nie myślałem o pracy dyrygenta w kategoriach zakorzeniania się na dłużej w jednym miejscu.

Co Panu dały doświadczenia azjatyckie?

– Wiele rzeczy, w zależności, gdzie przebywałem, ponieważ jest to rejon świata bardzo zróżnicowany kulturowo i tym samym prezentujący inne sposoby podejścia do pracy, muzyki, funkcjonowania orkiestr. Weźmy na przykład Japonię, która jest pod wieloma względami niezwykłym krajem. W orkiestrze zdumiewa precyzja, higiena pracy w sensie takiego nabożnego wręcz podejścia do całego procesu przygotowania koncertu i do indywidualnego przygotowania muzyka do każdej próby, świadomość tego, jak orkiestra ma funkcjonować i co się w ramach tej orkiestry ma wydarzyć. Czyli jest to absolutne zaangażowanie i oddanie się temu, by ten organizm kilkudziesięciu osób zabrzmiał jak jeden. To daje niezwykły efekt i komfort pracy.

Są też inne miejsca, które bardzo lubię – Tajwan, Singapur, Kuala Lumpur w Malezji. Tam orkiestry są bardzo umiędzynarodowione. Mniej więcej połowę stanowią muzycy zachodnioeuropejscy i Amerykanie. W tym tyglu kulturowym mamy z jednej strony wirtuozerię i bardzo solidne podstawy tradycji muzycznych ludzi Zachodu, z drugiej zaś strony azjatyckiej jest taka niezawodność i głód, by stawać się coraz lepszym.

W jakim zakresie ma Pan możliwość kształtowania programu koncertu?

– Gdy zaczynałem swoją muzyczną karierę, to najczęściej program był narzucony z góry i należało po prostu podjąć wyzwanie. Natomiast w miarę upływu czasu mogłem już mieć na to wpływ, a szczególnie, gdy dotyczy to głównego utworu koncertu.

Generalnie lubię konstruować swoje programy ze świadomością tego, co jest językiem muzycznym bliższym lub dalszym dla samej orkiestry. Myślę, że jest to rzecz sama w sobie ciekawa i ważna. Gdy jadę np. do Finlandii, wtedy proszę, bym mógł dyrygować Sibeliusem, którego bardzo kocham i cenię. Lubię spotkania z jego symfoniami i lubię pracować nad nimi w miejscu, w którym jego muzyka jest zjawiskiem naturalnym, płynącym w krwioobiegu.

Jakie ma Pan swoje dyrygenckie preferencje?

– Jestem sformatowanym dyrygentem symfonicznym. Niestety, nie uprawiam sztuki operowej, z którą  od początku nie było mi po drodze. Przechodziłem różne fascynacje, ale najbliższa memu sercu była muzyka rosyjska. Od Prokofiewa, który jest jednym z najbardziej ulubionych, przez Rachmaninowa, Musorgskiego, Borodina, Strawińskiego, po Czajkowskiego. Potem przyszła fascynacja muzyką niemiecką. Dość długo przekonywałem się do Brahmsa. Zachwycałem się, ale nie mogłem się odnaleźć w jego muzyce i zaprzyjaźnienie się z nim wymagało ode mnie czasu. Oczywiście ogromne znaczenie mają tu też Mahler i Bruckner, których pełne cykle symfoniczne miałem okazję dyrygować w Hiszpanii i w Szwajcarii.

Ciekawi mnie również muzyka francuska: Ravel, Debussy, Fauré, Saint-Saëns. Ostatnimi laty przyszedł też moment fascynacji symfoniami Mendelssohna, Mozarta, Haydna – od których wcześniej stroniłem i wydawało mi się, że się w nich nie odnajdę. Obecnie sprawiają mi ogromną frajdę i przyjemność. Fascynuje mnie również okres polskiej muzyki XIX-wiecznej, począwszy od Dobrzyńskiego, przez Noskowskiego i Karłowicza, jak również późniejszy Lutosławski.

Od lat jest Pan związany z Filharmonią Łódzką im. Artura Rubinsteina, gdzie zajmuje stanowisko pierwszego dyrygenta gościnnego. Jakie relacje udało się zbudować z orkiestrą i publicznością?

– Łódź jest integralną częścią mojej drogi zawodowej, bowiem jestem regularnie – bardziej lub mniej intensywnie – związany współpracą od ponad 20 lat. Wypracowaliśmy bardzo dobre relacje z orkiestrą, razem budujemy wspólną opowieść, znamy się. To jest ogromna radość, gdy się spotyka muzyków, których się zna, jest się z nimi po imieniu, wie, co się dzieje i co się wydarzyło. W ten sposób tworzy się relacja oparta na zaufaniu i wzajemnym poznaniu.

Nie skupiam się w Łodzi na jednym wybranym fragmencie literatury muzycznej. Starałem się grać od Haydna po muzykę współczesną. Tu bardziej chodzi o to, by każdy nasz koncert i spotkanie było potwierdzeniem i umocnieniem naszej relacji, którą tworzymy przez tyle lat. Tak długie związki są źródłem wielkiej satysfakcji, a do tego dochodzi świetna łódzka publiczność.

A gdzie jest w ogóle Pańskie miejsce?

– Dobre pytanie. Ono je jest gdzieś pomiędzy. Jest wypadkową tego, co się dzieje. Emocjonalnie i sentymentalnie jestem w dalszym ciągu w Polsce. Co mnie natomiast cieszy, to możliwość bycia i czerpania z wielu innych miejsc – bycia człowiekiem w drodze, przesiąkniętym atmosferą Europy i różnorodnością świata.

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Kultura

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Od wtorku do poniedziałku na jednym bilecie za 59 zł!

W przyszłym tygodniu czekają nas dwa świąteczne dni, dzięki którym można wydłużyć weekend.…