Strona główna Kultura Nie brakuje nam poczucia humoru, ale brakuje nam dystansu – rozmowa Olgi Szelc ze Stanisławem Szelcem

Nie brakuje nam poczucia humoru, ale brakuje nam dystansu – rozmowa Olgi Szelc ze Stanisławem Szelcem

Ze Stanisławem Szelcem, aktorem, satyrykiem, autorem rozmawia Olga Szelc

Olga Szelc: Tato, „Jak rzyć”?

Stanisław Szelc: Wiesz, nie wiem. Jakoś się starałem, aczkolwiek różnie w moim życiu bywało. Jednak osiągnąłem zacny wiek 80 lat, więc chyba coś mogę na ten temat powiedzieć. Ruszam się troszkę, pracuję trochę, czasem coś napiszę, chodzę na zakupy, czytam książki – czyli żyję.

Wiesz, bardziej chodziło mi o książkę „Jak rzyć”, czyli wywiad-rzekę, którą napisał Maciej Żurawski, dokładnie cię najpierw przepytując…

A, „Jak rzyć”? Widzisz, gdybyś mi wcześniej zadała pytania pisemnie, a nie zaskakiwała mnie z dyktafonem, to od razu wiedziałbym, o co chodzi. Parę lat temu w ramach niestarzenia się powołałem w Kawiarni Literatka grupę nieformalną, zwaną Stowarzyszeniem Mędrców Wrocławskich. Zgromadzili się w niej artyści, naukowcy, nieszkodliwi wariaci i przypadkowi ludzie. Wpadłem też na pomysł, aby stworzyć pismo nieperiodyczne, udało się wydać siedem numerów pod tytułem „Jak rzyć”. Potem to padło, bo kto dziś czyta pisma satyryczno-artystyczne? A tytułem postanowiliśmy przewrotnie zadać pytanie o sens życia właśnie. Jak wiadomo na Górnym Śląsku „rzyć” się z czymś innym kojarzy niż „żyć”, więc przy okazji był to też żart językowy. Motto zaś brzmiało „Proletariusze wszystkich krajów ktoś was zrobił w wała”. Jak wiadomo, nie bardzo się klasa ciężko pracująca wzbogaciła przez okres transformacji.

Stowarzyszenie Mędrców Wrocławskim mogło zaistnieć w Literatce i okupować tam stoliki dzięki życzliwości i przychylności jej gospodarza Janusza Domina – za co jestem wdzięczny. To niesłychanie spokojny, kulturalny i cierpliwy człowiek.
Potem, gdy sława Stowarzyszenia Mędrców Wrocławskich okrążyła Rynek i jego okolice, zaczęły się dla mnie męki straszliwe, bo najpierw zaatakował mnie mój przyjaciel Stanisław Pelczar, znakomity dziennikarz i powiedział: słuchaj, takie miałeś dziwne życie od Kamczatki do Madrytu, może byśmy napisali książkę i to by nosiło tytuł „Szelcowizna”. Jako człowiek leniwy odsuwałem tę pracę jak najdalej i udało mi się o tym zapomnieć, Staszek jako człowiek kulturalny mi nie przypominał, ale…

Co się odwlecze…

Mogłabyś być dobrą córką i też mi nie przypominać. Oczywiście, znalazł się następny chętny, ten zaś już był nad wyraz uparty. Tym razem znów udało się ominąć problem. Niestety miał jeszcze bardziej upartego następcę.

Do trzech razy sztuka.

Żebyś wiedziała. I to był właśnie Maciej Żurawski. Reżyser, dokumentalista, pisarz. Wydał dwie powieści kryminalne, z pewnością świetne, bo nie czytałem. Ten mnie dopadł już bez litości. I zaczęliśmy gadać, właśnie w tym pokoju. W sumie teraz cieszę się, że jednak coś się ukazało.

To historia przez zsyłkę rodziny do Kazachstanu, gdzie się urodziłeś, wyjazd na Dolny Śląsk, osiedlenie się we Wrocławiu, studia, Teatr Kalambur, Radio Wrocław, Studio 202, Kabaret Elita… i wiele innych działań kulturalnych i literackich. Jak to było, że wtedy w latach 50., 60., 70., 80. tak świetnie rozwijał się ruch kabaretowy w Polsce?

Kabaretowy i teatralny. Dość wymienić: Teatr STU, Teatr Gong 2, Studencki Teatr Satyry Pstrąg, Teatr Kalambur, Teatr Pantomimy Gest, a kabarety… było ich trochę! Widzieliśmy, co się dookoła nas dzieje i postanowiliśmy sobie z tego zakpić. I tu powiem pewnie rzecz dziwną. Spory udział w powstawaniu dobrych, ambitnych i prześmiewczych spektakli kabaretowych miała cenzura. Ponieważ trzeba było się pilnować i tak podawać niektóre tematy, żeby mniej inteligentni cenzorzy się nie zorientowali. A tych mniej inteligentnych była zdecydowana mniejszość. We Wrocławiu były to prawdziwe potyczki, bo tutaj cenzorzy byli naprawdę na poziomie. Niektórzy z doktoratami!
Była też naturalna selekcja artystów. Dziś mamy wiele stacji telewizyjnych – nie wiem ile, bo przecież wszystkiego nie da się oglądać. W związku z tym różnego rodzaju średnio utalentowani, a mający ogromne „parcie na szkło” ludzie zawsze znajdą miejsce, aby się gdzieś pokazać. Zawiązują grupę o nazwie Kabaret, a to często są grupy komików albo kompletnych amatorów nieprzygotowanych do stworzenia spektaklu kabaretowego z prawdziwego zdarzenia. Poza tym teraz odwaga potaniała, można każdą władzę „obśmiać”. Kiedyś trzeba było przemycić treści między wierszami i umieć to sprytnie zrobić.

Pamiętam jak Staszek Tym, występując we Wrocławiu, poszedł do cenzury. Po godzinie wrócił spocony, ale zwycięski. Myślę, że we Wrocławiu i tak mieliśmy łatwiej. Byli oczywiście cenzorzy bardziej stanowczy w innych miastach. Zwłaszcza na ścianie wschodniej, gdzie, mówiąc kulturalnie, ambitnie kształtowali rzeczywistość. Ci cenzorzy byli chyba ze specjalnego wyboru, zatrudnieni przez rządzącą partię i trzymali się sztywno wytycznych.

Oczywiście, gdy mówimy o partii, to mamy na myśli tamtą, czyli PZPR.

Oczywiście. Chyba ludzie wiedzą, co to było?

Czasami zapominają.

Może masz trochę racji. Kiedyś oglądałem program Koło Fortuny i prowadzący go człowiek powiedział: A teraz będzie pytanie o PRL. Był taki twór.

Ale ten „twór” był uznawany przez wszystkie kraje świata. Ja za nim bynajmniej nie tęsknię, ale nauczmy się w sposób właściwy przekazywać historię. Istniało takie państwo, nie w pełni suwerenne, uzależnione ideologicznie, politycznie i gospodarczo od ZSRR, ale było. Nawiasem mówiąc Wielki Brat, czyli ów ZSRR na pniu kupował wszystkie okręty z tych stoczni, które teraz padły. I jakie by one nie były, ale pływały. Oczywiście, gdy Zachód rozwijał się w oszałamiającym tempie, my staliśmy w miejscu, więc tak naprawdę się cofaliśmy. Teraz musimy w pocie czoła nadrabiać. A Zachód rozwijał się między innymi dzięki planowi Marshalla. A my, cóż, ZSRR zdecydowało, że nam odszkodowania nie są potrzebne. Ale chyba nam temat skręcił w stronę polityczną…

Przypomnę właściwy kierunek. Mówiłeś o tym, że dzisiaj każdy właściwie może spróbować założyć kabaret, jest mnóstwo stacji radiowych czy telewizyjnych, w których wykonawca się bez trudu zaprezentuje. Kim w takim razie dla ciebie jest dobry artysta kabaretowy, jakie musi mieć cechy?

Musi być inteligentny, dowcipny, posiadać coś takiego, co się nazywa refleks. I tego typu cechy reprezentuje parę osób. Na przykład: Robert Górski z Kabaretu Moralnego Niepokoju, jest fantastycznie uzdolnionym i aktorsko, i autorsko artystą kabaretowym. Artur Andrus, mój przyjaciel Krzysztof Daukszewicz, Andrzej Poniedzielski, Kabaret pod Wyrwigroszem z Krakowa, Kabaret Ani Mru Mru. Są świetni. Natomiast bardzo wiele innych grup kabaretowych, jako człowiek umiarkowanie kulturalny nie będę rzucał nazwami, reprezentuje sobą poziom discopolo i to jest smutne.

 A kobiety artystki kabaretowe?

 Nie dzielę kabareciarzy na płci. Ale na przykład świetna jest Joanna Kołaczkowska czy kobieca połowa Kabaretu pod Wyrwigroszem – Beata Rybarska.

Artysta kabaretowy (niezależnie od tego, czy w spódnicy czy w spodniach) powinien mieć intelekt i wdzięk, umieć zagrać nie na siłę, ale spokojnie, dowcipnie, bez grubiaństwa. Tematy polityczne podane na scenie kabaretowej też powinny być pokazane z kulturą. Trzeba również wiedzieć, w którym momencie zejść ze sceny. Przyszło nowe pokolenie, i ja – dziadek, a nawet pradziadek – nie mam mu nic do powiedzenia. Zupełnie nie rozumiem też nowego języka pełnego brandów, briefingów, hejtu i innych tego typu wyrażeń, jakby zabrakło słów w naszym własnym – polskim.

A czy – twoim zdaniem – Polakom zmieniło się poczucie humoru?

Jako naród mamy poczucie humoru i nie sądzę, by bardzo się zmieniło. Ale umiemy się głównie śmiać z innych, za to nie umiemy z samych siebie. Właśnie za dystans uwielbiam Monty Pythona, którzy jadą równo po wszystkich, ale z wyczuciem.

Nie umiemy śmiać się z siebie, bo…?

Może i umiemy, ale tego nie lubimy. Poza tym umiemy błyskawicznie reagować na różne głupoty i potknięcia, zwłaszcza polityków. Śledzę to, oglądając pilnie program Szkło kontaktowe. Mam tam swoich faworytów, np. Krzyśka Daukszewicza.

A moją faworytką jest zdecydowanie Katarzyna Kasia.

To jest objawienie. Inteligentna, dowcipna i nieźle śpiewa. Szkło kontaktowe świetnie spełnia rolę programu satyryczno-opiniotwórczego. Powtarzanie jednak, że to są wolne media, nie do końca jest zgodne z prawdą. One są takie wolne jak tempo biegu staruszków w maratonie. To jest stacja amerykańska, więc reprezentuje określony punkt widzenia, do czego ma zresztą pełne prawo. Jeśli u nas Koreańczycy zakładają duże korporacje, a ludzie chwalą sobie ich produkty i je kupują, to jest wolny wybór. Świat stał się globalną wioską, więc nikogo nie dziwi, że niemieckie samochody są dzisiaj wyprodukowane w Chinach. Ostatnio znajomy pokazał mi nowe wydanie Biblii księdza Wujka i z tyłu było napisane, że wyprodukowano ją właśnie w Chinach. Widziałem też plakietki z orłem na tle biało-czerwonym do naklejania na samochód i też były wyprodukowane w Chinach. Co nie dziwi, bo Chińczycy wyrastają na największą gospodarczą potęgę świata. Niedługo sprawdzi się sen Witkacego… To jest potężne państwo i opanuje już niebawem w sensie gospodarczym Afrykę. Musimy się z tym liczyć, że globalna wioska się rozrośnie i państwa będę musiały się nakombinować, jak tu przetrwać jako osobne byty, w zalewie gospodarczego dobrobytu, na który po cichu liczę.

Cofniemy się trochę w czasie i wrócimy do Teatru Kalambur. Czym był i jest dla ciebie Teatr Kalambur?

Pracę w radio traktowałem poważnie. Lata wcześniej Andrzej Waligórski zapraszał mnie do Studia 202, więc z radością do nich przystałem, a jednocześnie wróciłem trochę do Teatru Kalambur. Studio 202 i Kabaret Elita traktowałem z wielkim szacunkiem i zawodowo. Wdzięczny jestem za to, że mogłem z moimi koleżankami i kolegami pracować, że mnie przygarnęli. Jednak Teatr Kalambur był moją pierwszą i największą artystyczną miłością, która trwa do dzisiaj, mimo że teatru już nie. Ale ludzie są. Z Kalamburem zresztą byłem związany nie tylko uczuciowo, ale bywało, że i lokalowo, bo gdy któryś kolejny raz obraziłem się na rodzinę, to spałem w teatrze, na co oko życzliwie przymykał nasz nieoceniony Padre, Bogusław Litwiniec. Udawał, że nie wie, że tam śpię i popalam papierosy… Ten okres wspominam jako wyjątkową szkołę teatralną. Zresztą my, tzw. starzy kalamburowcy, dzięki profesorowi Aleksandrowi Bardiniemu w większości zdaliśmy eksternistycznie egzaminy na aktora dramatycznego bądź estradowego, co umożliwiło nam pracę na scenach zawodowych.

Jak zdawałeś?

Musiałem pojechać do Warszawy. Towarzyszył mi Romek Kołakowski, mój niestety już nieżyjący przyjaciel i obiecał, że będzie mnie wspierał i przygrywał na gitarze. No i zdałem, pewnie dlatego, że w komisji siedzieli m.in. Wojtek Młynarski, Staszek Tym, Jurek Dobrowolski, moi koledzy. Oni się tak ze mnie śmiali, bo widzieli, że wchodzę na salę z pełnymi nieszczęścia spodniami.

W związku z tym jestem magistrem filologii polskiej oraz dyplomowanym aktorem. Pytałaś, czemu to wszystko się tak dobrze kiedyś rozwijało? Po prostu Związek Studentów Polskich był bardzo hojnym mecenasem, w poza tym – mimo wszystko – wśród przedstawicieli tzw. władzy było sporo światłych ludzi, którzy przymykali oko na to, jakie herezje wystawiają teatry studenckie.

Tu dobrym przykładem będą Szewcy”, których Teatr Kalambur wystawił w 1965 roku. Udało się spektakl pokazać publiczności, choć był moment, że nie było to takie pewne.

Wspaniałe przedstawienie, które odnosiło sukcesy w całej Polsce, zwłaszcza za przyczyną znakomitej reżyserii Włodzimierza Hermana i gry aktorskiej m.in. Janusza Hejnowicza, Staszka Patera, Jerzego Ambrożewicza, Janusza Soszyńskiego, Witolda Szenkiera, Ryszarda Wojtyłło, Piotra Załuskiego i wielu innych oraz rzecz jasna Księżnej, czyli Krystyny Kutz. Ale nawet najlepsze wykonanie by nie pomogło, gdyby spektakl zatrzymała cenzura. Decyzję o dopuszczeniu przedstawienia dla publiczności podjął sam Wincenty Kraśko, który zaczął się w czasie pokazu zamkniętego serdecznie śmiać, a za nim cały jego zdumiony  dwór.

Potem Włodzimierz Herman reżyserował jeszcze „Szewców” już po wyjeździe na emigrację m.in. w Kopenhadze, czym otworzył drzwi dla poznania twórczości Witkacego, który na Zachodzie był mało znany. Nikt nie wiedział, że tak genialny twórca istnieje na świecie.
Może nie tylko genialny, ale nawet proroczy. Gdy obecnie patrzę na jednego z rządzących nami dostojników, tyle razy przypomina mi się obraz Witkacego „Mężczyzna chory na puchlinę wodną zaczaja się z nożem na kochanka swojej żony”. Spoglądam na tego polityka i myślę – kiedy ten Witkacy go wymyślił? Przecież to jest dokładnie on. Wypisz, wymaluj.

 Zwłaszcza wymaluj!

To geniusz był jednak ten Witkacy.

Jak już mowa o wyjątkowych postaciach, to może zechciałbyś powiedzieć kilka słów o wspomnianym już Bogusławie Litwińcu, założycielu Teatru Kalambur, który – niestety – niedawno odszedł. Jego działania, Wasze działania otworzyły przecież we Wrocławiu okno na świat?

Nie tylko we Wrocławiu, ale i w całej Polsce. Działania Teatru Kalambur i innych teatrów studenckich to był przysłowiowy „strzał w dziesiątkę”. A Międzynarodowy Studencki Festiwal Teatru Otwartego stworzony wyobraźnią, szaleństwem, siłą i pracowitością Bogusia Litwińca, otworzył z kolei oczy mojemu pokoleniu, bo mieliśmy je „szeroko zamknięte”.  Żyliśmy pod taką kopułą, gdzie było nieźle, bo nawet jak ktoś w ogóle nie miał pieniędzy (często to mnie dotyczyło) i nie miał bloczków na obiady w stołówce studenckiej, to zawsze mógł dostać za darmo talerz zupy i kromkę chleba. Nie zliczę, ile osób się dzięki temu wyżywiło na studiach, ja także. A więc było nieźle, ale nie wiedzieliśmy, jak wygląda inny świat. We Wrocławiu był na szczęście klimat sprzyjający takiemu otwarciu, dzięki Jurkowi Nowakowi, zarządzającemu wydziałem kultury, który użerał się z towarzyszami z PZPR. I zjawiły się teatry z całego świata od Islandii po Rumunię, przywożąc repertuar, który rzucił ludzi na ziemię.

Pamiętam, jak teatr z Zagrzebia przyjechał ze spektaklem, w którym był wyświetlany fragment filmu z Janem Palachem (16 stycznia 1969 dokonał w Pradze aktu samospalenia w akcie protestu przeciwko agresji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację). Oczywiście, cenzura zaraz wkroczyła z zakazem. Ale razem z tym teatrem przyjechał dziennikarz z komunistycznej „Borby” i powiedział: Nie chcecie tego puścić? To ja napiszę że w Polsce jest źle, że jest surowa cenzura. I poszło. Co prawda ze specjalnymi zaproszeniami na ograniczoną ilość osób, ale poszło.

A gdy my z kolei pojechaliśmy ze spektaklem „W rytmie słońca” do tekstów Urszuli Kozioł do Kanady i występowaliśmy w Montrealu i Toronto, to zbieraliśmy świetne recenzje i słyszeliśmy, że przyjechało coś absolutnie nowatorskiego. Potem pojechaliśmy do Nowego Jorku i na Off-Broadway dostaliśmy również znakomite recenzje.

Tak, tamten czas, mimo opresji, był dla kultury dobry i płodny. To wtedy właśnie założono we Wrocławiu znakomitą szkołę plakatu, a tworzyli ją wybitni artyści: Jan Jaromir Aleksiun, Eugeniusz Get-Stankiewicz, Jerzy Czerniawski i Jan Sawka, który w naszym małym mieszkaniu przy ulicy Dąbrowskiego pokrył swoimi grafikami całe ściany. Żałuję, że wtenczas nie miałem aparatu fotograficznego… bo były to smakowite świństewka.

Mówisz, że był dobry klimat dla kultury. A co jest potrzebne, żeby się rozwijała?

Pewnie nie tylko chodzi o pieniądze, ale właśnie o otwartość na nowe pomysły. Mam też wrażenie, że odbiorcy są dziś mało ambitni, ale za to już odpowiadają media, które na takich ich wychowały. Gdy słyszę ten rechot straszliwy, to obawiam się, że po homo sovieticus przyszedł homo cabareticus. W tej chwili facet się przebierze za babę i to jest śmieszne. Często niestety, co mnie osobiście trochę drażni, jest za dużo wulgaryzmów w tekstach, a za mało wyczucia, finezji.

Wyobrażasz sobie, jaki może być Wrocław za za 10, 20, 30 lat?

Wrocław rozwija się w takim tempie, że to jest jedno z piękniejszych miast w Polsce. Nie najgorsi są radni miejscy, aczkolwiek mogliby się mniej kłócić, a więcej pracować. Liczę na to, że będzie dobrze. Chciałabym, żeby odżyła Odra i odbudował się ruch na Odrze. 

A Stowarzyszenie Mędrców Wrocławskich wróci z wiosną znów na stałe do Literatki?

Na razie jest zawieszone, ale jeśli poczuję się lepiej, to nie wykluczam. Zamierzam jeszcze trochę pożyć. Urodziłem się w zimie, gdy było minus 40, to mogę odejść, gdy będzie plus 40. Bo mnie już będzie to obojętne, a żałobnikom lepiej, jak im jest cieplej niż zimno.

 Na finał czarny humor?

Tak wyszło. Może lepiej będzie, gdy odejdzie pokolenie „mężczyzn chorych na puchlinę wodną zaczająjących się z nożem na kochanka swojej żony”.

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Kultura

1 komentarz

  1. Skuba

    21 lutego 2023 at 14:59

    Mądrego warto posłuchać, tut. poczytać. Bardzo wyważone odpowiedzi Pana Stanisława. Teraz jak ze sceny nie padnie jakieś przekleństwo to publika zawiedziona. Pamiętam tamte czasy, czasy dobrych kabaretów, z finezyjnym dowcipem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Przy ul. Pomorskiej powstaje trasa rowerowa

Przy ul. Pomorskiej i na placu Staszica powstaje nowa droga dla rowerów. Pierwsze są odcin…