Strona główna Aktualności Czarny poniedziałek: – zaginięcie Moniki Bielawskiej – sprawa, która czeka na rozwiązanie

Czarny poniedziałek: – zaginięcie Moniki Bielawskiej – sprawa, która czeka na rozwiązanie

W „Czarnym Poniedziałku” opowiadamy, nie po raz pierwszy, niestety, o dramacie utraty dziecka.  Magdalena Bielawska już od niemal 30 lat nie ma pojęcia, gdzie jest jej córka – Monika. Dziś kobieta miałaby prawie 32 lata, gdy zaginęła miała niespełna 16 miesięcy.

Co stało się z małą Moniką pozostaje zagadką do dziś, pomimo że wciąż żyje osoba, która zna całą prawdę – jej ojciec, który odsiaduje wyrok za uprowadzenie i sprzedaż córki. Mimo tego, do dziś nie wiemy, gdzie podziała się dziewczynka.

Magda i Robert

Był rok 1993, gdy dwójkę młodych ludzi połączyło uczucie. Magdalena miała niespełna 18 lat, pochodziła z bardzo religijnej rodziny należącej do kościoła Świadków Jehowy.

W takich zborach panuje zasada, że osoba, która zwiąże się z kimś „z zewnątrz” zostaje automatycznie wydalona ze wspólnoty. Tak też stało się z Magdą, gdy jeszcze przed 18 rokiem życia zaszła w ciążę z kilka lat starszym Robertem. Chłopak poślubił Magdę i oboje zamieszkali w domu rodzinnym dziewczyny w Legnicy.

Robert okazał się trudnym i impulsywnym człowiekiem, nie miał stałej pracy – czasem handlował złotem na targowisku, czasem parał się sztuczkami ulicznymi, np. „trzy kubki”, przemycał również alkohol z Czech do Polski.

 Teściowe – Julia i Zygmunt – nie byli zadowoleni z postawy zięcia, martwili się o byt swojej córki. Sytuacji w domu z pewnością utrudniało też wcześniejsze wydalenie Magdy ze zboru – zgodnie z surowymi zasadami sekty, rodzice nie powinni mieszkać w takiej sytuacji z córką.

W marcu 1993 roku na świat przyszła córka Roberta i Magdy ­­­– Monika. Wyczekiwana niestety tylko przez matkę i dziadków. Robert wpierw namawiał żonę na aborcję, potem mówił, że powinni sprzedać Monikę, że „będą z tego niezłe dolary”.

Gdy dziewczynka przyszła szczęśliwa na świat, była wychowywana przez mamę i dziadków. Robert wyjechał do Włoch do pracy, wrócił, gdy dziewczynka miała już ponad roczek. Jeszcze przed wyjazdem Robert nie przejawiał uczuć ojcowskich. Po przyjeździe było jeszcze gorzej – zachowywał się tak jakby to nie było jego dziecko, nie używał słów „córka” czy „dziecko” a nawet imienia dziewczynki – najczęściej określał malucha słowem „bachor”.

Słowa Roberta bolały zwłaszcza Magdę, która bardzo go kochała i starała się usprawiedliwiać męża – nie tylko przed rodzicami, ale i samą sobą.

Jak kamień w wodę

Dzień, który odwrócił życie Magdy, dziadków Moniki, ale i Roberta był paradoksalnie ciepły i przyjemny. 16 lipca 1994 roku Monika (wtedy już prawie 1.5 -roczna) dostała bardzo wysokiej gorączki.

Prawie 40 stopni to temperatura zagrażająca życiu dorosłego człowieka a co dopiero małego dziecka. Zaniepokojeni dziadkowie postanowili zabrać ją do lekarza, Magda była wtedy u koleżanki jednak nie było to nietypowe, dziadkowie i matka dzielili się opieką po równo i Magda wiedziała, że jej rodzice zajmą się nawet chorą Monisią najlepiej.

Dziadkowie ubrali dziewczynkę i już wychodzili z dzieckiem w wózku, gdy dołączył do nich Robert, co zdziwiło teściów to, że mężczyzna był ubrany w swoje najlepsze ubrania – chociaż nie bardziej niż to, że w ogóle zainteresował się swoim dzieckiem. Całą czwórka udała się do lekarza, tam stwierdzono u Moniki stan zapalny i przepisano leki.

Po drodze babcia zarządziła przystanek w aptece – dziewczynce potrzebne było antybiotyki i leki wspomagające odporność. Ponieważ w aptece było mało miejsca i spora kolejka, Robert oraz Zygmunt wraz z Moniką zostali na zewnątrz, w międzyczasie, gdy starszy Pan czekał na małżonkę Robert spacerował z wózkiem. W pewnym momencie udał się do pobliskiej budki telefonicznej i gdzieś zadzwonił.

W pewnym momencie z apteki wyszła babcia – pani Julia, potrzebowała drobnych, ponieważ aptekarka nie miała, jak wydać jej reszty. pan Zygmunt poprzedził małżonce z pomocą a potem pomógł jej zejść po schodach, ponieważ kobieta miała już z tym problemy. Wtedy właśnie zorientowali się, że nigdzie nie widać Moniki i Roberta. Dziadek dziewczynki, niestety będzie sobie do końca życia wyrzucał to, że spuścił ich na moment z oczu.

Dziadkowie uznali, że ojciec zabrał dziecko do domu ze względu na chorobę, choć nie było to do niego podobne, wydawało się zachowaniem zupełnie normalnym. Nerwowa atmosfera rozpoczęła się, gdy do domu wrócili dziadkowie, a po pewnym czasie również matka dziewczynki – nie było tam jednak śladu ani po Robercie, ani po maleńkiej Monice.

Magda była bardzo zaniepokojona – to był pierwszy raz gdy Robert został sam z córką, wcześniej wcale się nią nie interesował – dlatego już po godzinie 15. zgłosiła zaginięcie Moniki na komisariacie.

Działania funkcjonariuszy były utrudnione – ojciec miał pełne prawa rodzicielskie, co oznaczało, że mógł zabrać dziecko, gdzie tylko chciał, można było to traktować jedynie jako uprowadzenie rodzicielskie.

Na szczęście policjanci nie podeszli do tematu po macoszemu – gdy Robert nie wracał przez kilka dni, wszczęto poszukiwania.

Matkę poproszono o zdjęcie córki, aby można było je rozesłać i udostępnić w mediach, wtedy sprawa stała się jeszcze bardziej skomplikowana – z domu rodzinnego zniknęły nie tylko rzeczy Roberta oraz jego paszport, ale i prawie wszystkie fotografie Moniki.

Udało się odzyskać tylko jedno zdjęcie, które jakimś cudem pozostało niewywołane w aparacie dziadków – z dnia, kiedy zabrali małą na zbór Świadków Jehowy, dziewczynka siedzi na nim w wózku, odwrócona bokiem – nie był to najlepszy portret, ale jedyny jaki pozostał.

W takich okolicznościach zdało się jasne, po co Robert dopisał córkę do swojego paszportu. Magda nie mogła nic podejrzewać – ponoć mieli w planach wspólny wyjazd do Włoch.

Zwrot akcji

Ku zdziwieniu wszystkich Robert odnalazł się kilka dni później – właściwie sam zadzwonił i poprosił Magdę o spotkanie.

Przepełniona nadzieja kobieta udała się na spotkanie z mężem w parku niedaleko legnickiego Koziego Stawu.

Tam Magdalena usłyszała coś, czego matka nigdy w życiu nie chce usłyszeć – mężczyzna oznajmił, że wywiózł małą Monisię do Czech, a tam mieli wypadek, w którym dziewczynka zginęła.

Jak okazało się później, ta wersja jednak nie zgadzała się z informacjami, które nasze służby uzyskały od czeskich policjantów. Czescy policjanci zdecydowanie zaprzeczyli jakoby w czasie jaki podawał mężczyzna miał miejsce jakikolwiek wypadek, w którym zginęło małe dziecko.

Widząc rozpacz żony Robert stwierdził, że… żartował. Oznajmił, że tak naprawdę wywiózł dziecko i zostawił je pod okiem handlarzy z Katowic – tam też pojechali razem z Magdą, mężczyzna obiecał, że odbiorą dziecko całe i zdrowe. Na miejscu jednak okazało się, że to była kolejna okrutna bajka Roberta. Po tym spotkaniu mężczyzna zniknął.

Policjanci podejrzewali, że udał się do Wiednia, nie mieli jednak na to twardych dowodów. Policji prawdopodobnie brakowało i ludzi i funduszy, dlatego śledczy zajmujący się tą sprawą postanowili w swoim wolnych czasie, na własny koszt udać się do Austrii aby zdobyć dowody na pobyt Roberta – faktycznie im się to udało, zrobili zdjęcia podejrzanego dzięki czemu otrzymali pomoc ze strony policji austriackiej. Roberta ujęto. Po przekazaniu mężczyzny naszym służbom zaczął się, kolokwialnie mówiąc, „cyrk” w wykonaniu zatrzymanego.

Śledztwo

Robert jest zdecydowanie największą przeszkodą w rozwiązaniu tej sprawy. Wszyscy – śledczy, dziadkowie, Magda – byli pewni, że to ojciec jest winny zaginięciu dziecka, ten jednak, utrudniał śledztwo jak tylko mógł.

Najpierw twierdził, że Monika nie żyje, później mówił, że córkę oddał parze, która nie mogła mieć dzieci a nawet miał im dać pieniądze na wyprawkę, następnie zeznał, że sprzedał ją za 2000 zł. Utrzymywał, że chciał chronić Monikę przed wiara dziadków – choć niektóre źródła podają, że zrobił to na złość Zygmuntowi i Julii.

„Maglowany” na przesłuchaniach, w końcu zeznał, że nic nie pamięta, nic o sprawie nie wie i jest niewinny. Mężczyznę poddano również badaniu wariografem – mimo, że nie jest ono uznawane jako dowód to zastanawiające jest, że na pytanie czy zabił córkę zareagował bardzo nerwowo.

Na koniec 1998 roku prokuratura w Legnicy wystosowała akt oskarżenia wobec Roberta B. który z braku dowodów na zabójstwo został oskarżony o uprowadzenie i sprzedanie dziecka.

Niestety – przez błędy w dokumentacji i brak odpowiedniego wniosku oskarżony wyszedł z aresztu, i zniknął… na wiele lat.

Proces

Dopiero w 2008 roku sam Robert, za pomoc swojego pełnomocnika ujawnił się i poinformował, że chce stanąć przed sądem i wyjaśnić całą sprawę – miał ponoć dość ukrywania się i uciekania przed wymiarem sprawiedliwości.

Miał tylko jeden warunek – zażądał tzw. „listu żelaznego”, który gwarantuje, że oskarżony będzie mógł pozostać na wolności do momentu uprawomocnienia się wyroku wydanego przez sąd.

Proces Roberta B. ruszył w tym samym roku, oskarżony zeznał, że 16 lipca 1994 roku miał zaplanowany wyjazd ze znajomymi do Czech – zostawił więc wózek z dzieckiem przed apteką i oddalił się, powiedział, że nie wie co działo się z dzieckiem później.

Tłumaczenia oskarżonego do dzisiaj brzmią absurdalnie. Tak też w 2008 roku uznał legnicki sąd, skazując Roberta na 15 lat pozbawienia wolności, za uprowadzenie i sprzedaż córki.

To jednak dalej nie dało odpowiedzi na najważniejsze pytanie – gdzie jest Monika?

Co gorsza, wyrok nie był jeszcze prawomocny, co umożliwiło mężczyźnie ponowną ucieczkę z kraju.

W czasie procesu biegli wskazali na to, że Robert posiada osobowość psychopatyczną, oraz, że był osobą zdolną do morderstwa dziecka, które uznawał za przeszkodę na drodze do swoich upragnionych celów.

Co ciekawe – biegli przepadali również Magdę, stwierdzili, że z kolei kobieta posiada osobowość niedojrzałą co przekładało się na to, że nie była zdolna do końca znienawidzić męża za to co zrobił i obwiniać go za to.

Niemal 20 lat po zniknięciu Moniki Bielawskiej, jej ojciec trafił w ręce policji. W 2013 roku został zatrzymany i umieszczony w zakładzie karnym, w którym przebywa do dziś.

Zaginięcie Moniki jest dramatem dla całej rodziny, zdecydowanie najmocniej odbiło się jednak na Zygmuncie – dziadku dziewczynki. Mężczyzna obwiniał się za tą tragedię, przeżywał to, że zostawił wtedy wnuczkę z Robertem.

Patrząc na podwórko, na którym bawiły się dzieci, Zygmunt powiedział do swojej żony „wszystkie maluchy się tu bawią, tylko nie nasza Monisia”, niestety – zmarł niedługo później, 6 lat po zaginięciu dziewczynki, z powodu trzeciego już zawału.

Najnowsze informacje

W 2020 roku sprawa ponownie zyskała rozgłos, za sprawą 27 – latki z USA.

Kobieta o imieniu Kelly, mieszkająca w Stanach Zjednoczonych dowiedziała się, że została adoptowana, miała to być adopcja międzynarodowa – zaczęła wtedy przeszukiwać bazy osób adoptowanych, chciała znaleźć swoją biologiczną rodzinę.

Na sprawę Moniki trafiła przez przypadek i w dziewczynce ze zdjęcia ujrzała samą siebie. Ponad to zgadzał się wiek Kelly i Moniki na 2020 rok.

Kobieta skontaktowała się z rodziną zaginionej poprze wolontariuszkę z jednej z organizacji pomagającej rodzinom osób zaginionych. Udało się zdobyć fundusze na badania DNA, niestety – kilka miesięcy później okazało się, że Kelly to nie zaginiona przed laty Monika.

Sprawa Moniki Bielawskiej porusza nie tylko ze względu na fakt, iż zaginęło dziecko – przede wszystkim wstrząsa, ponieważ zbrodni dokonała najbliższa osoba, człowiek, który powinien całym sercem kochać dziewczynkę i chronić ją nawet za cenę własnego bezpieczeństwa – ojciec, który okazał się potworem.

Aleksandra Zielińska

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Aktualności

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Czarny Poniedziałek: Zbigniew Czajka. Bezlitosny świdnicki pedofil i morderca [18+]

Dzisiejszy Czarny Poniedziałek to historia przerażającej zbrodni popełnionej na małym dzie…