Strona główna Aktualności Historia o tajemnicach Karkonoszy, zagadce kryminalnej i Duchu Gór – wywiad ze Sławkiem Gortychem

Historia o tajemnicach Karkonoszy, zagadce kryminalnej i Duchu Gór – wywiad ze Sławkiem Gortychem

Historia o tajemnicach Karkonoszy, zagadce kryminalnej
i Duchu Gór – z
e Sławkiem Gortychem, autorem książki Schronisko, które przestało istnieć” rozmawia Olga Szelc

Przyznam, że chętnie zaglądam na twojego bloga Zagubiony w Karkonoszach, stąd wiem, że byłeś ostatnio w Jagniątkowie. Odwiedziłeś dom Gerharta Hauptmanna?

Sławek Gortych: Tak i to nie jeden, a dwa domy. Gerhart miał swój w Jagniątkowie, a jego brat Carl w Szklarskiej Porębie. Obaj bracia nie byli wcześniej związani z Karkonoszami, po prostu kiedyś przyjechali w te góry i się w nich zakochali. Na samym początku kupili drewnianą chałupę właśnie w Szklarskiej Porębie i wprowadzili się do niej z żonami, tu rodziły się ich dzieci. Mieszkali jednak razem zaledwie cztery lata. Szybko okazało się, że obaj panowie nie są na tyle ze sobą zżyci, aby wytrzymać pod jednym dachem. Różniło ich wiele kwestii, w tym także światopoglądowe, między innymi na temat Polski i Polaków. Carl uważał, że Polacy to ciekawy naród. Zaangażował się bardzo w tłumaczenie na język niemiecki „Chłopów” Władysława Reymonta. Gdyby nie jego praca, być może nie byłoby nagrody Nobla dla polskiego pisarza w 1924 roku. Carl wprowadził do niemieckiej wersji m.in. dialekt śląski, zadbał, aby powieść miała chłopski klimat. Ponadto sądził, że Polacy mają prawo do samostanowienia, że wolność się im należy, podczas gdy Gerhart nie miał o nas dobrego zdania, co zresztą można zauważyć, czytając jego teksty, bo często negatywne postacie się w nich pojawiające to właśnie Polacy. 
Ostatecznie Carl pozostał w Szklarskiej Porębie. On także był pisarzem, między innymi autorem „Księgi Ducha Gór”, chociaż mniej znanym od brata. Wokół jego domu zaczęły pojawiać się kolejne artystyczne siedliska, stworzyła się twórcza wspólnota. Tymczasem odnoszący światowe sukcesy, noblista Gerhart Hauptmann postanowił wybudować sobie okazały dom w Jagniątkowie (wówczas Agnetendorf). Drogi braci się rozeszły.

Dom Gerharta Hauptmanna nie jest wiejskim siedliskiem…

O różnicach w charakterach braci można się przekonać, odwiedzając właśnie oba domy. Miałem możliwość być w obu w niewielkim odstępie czasu. Willa Gerharta Hauptmanna to kamienny, mroczny pałac z potężnymi oknami, witrażami i marmurowymi posadzkami. Wybrał też dość niedostępne miejsce, tak zwany Łąkowy Kamień. 

Ciekawa jestem, który z tych domów wybrałeś do pracy, aby napisać drugą część cyklu powieści o Karkonoszach?

Wbrew pozorom to właśnie dom Gerharta Hauptmanna był dla mnie lepszym miejscem do pracy. Chociaż nie wyobrażam sobie, że można było żyć w tak zimnym, mrocznym miejscu. Zimnym także dlatego, że po prostu trudno je ogrzać. Zimą jest to w tej chwili zresztą spory problem dla Muzeum. Niemniej pisało mi się tam bardzo dobrze. Może też dlatego, że są tam problemy z zasięgiem. Można się skupić na pracy, ma się ciszę i spokój, a nad wszystkim unosi się duch Gerharta Hauptmanna, bądź co bądź noblisty. Niektórzy z moich znajomych żartowali nawet, że praca w jego domu dobrze mi wróży na przyszłość. Nie mam takich aspiracji, ale rzeczywiście w czasie pisania siedziałem przy biurku Hauptmanna, na jego krześle. Nie pisało mi się jednak zbyt wygodnie, bo biurko jest zastawione różnymi przedmiotami, a w gabinecie było zimno. W dodatku ze ściany spoglądała wprost na mnie jego żona. Jest to pierwsze zdjęcie Margarete Hauptmann wykonane po śmierci pisarza. Była zawsze bardzo drobną kobietą, wręcz anemiczną, a na tym czarno-białym portrecie ma ostre rysy i surowe spojrzenie. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem: Margarete, nie patrz tak na mnie, bo mnie rozpraszasz i wyniosłem się pisać na strych. Zajmowałem tam pokój numer 48, a obok w pokoju numer 51 bywał Tadeusz Różewicz, który często przyjeżdżał do willi w Jagniątkowie. Można obejrzeć zdjęcia, jak na przykład rąbie drewno na opał. Literaci po wojnie jednak nie chcieli mieszkać w domu Hauptmanna na stałe, woleli przyjeżdżać na chwilę. I teraz ja także dołączyłem do tego zaszczytnego grona. Na pewno będę – mimo wszystko – do tego domu wracał.

To ci z pewnością dobrze wróży na przyszłość, zwłaszcza po tak udanym debiucie. A skąd przyszedł pomysł na powieść kryminalną, osadzoną w historii karkonoskich schronisk?

Było kilka rzeczy, które o tym zadecydowały. Po pierwsze zainteresowanie samym procesem pisania, tworzenia opowieści, a po drugie historia schroniska księcia Henryka. I zamiłowanie do górskich wędrówek, chociaż miłość do Karkonoszy zaczęła się dużo wcześniej – jeszcze w podstawówce. Wówczas tata zabrał mnie na wędrówkę na Śnieżkę. Mówi się, że z dzieciństwa zapamiętujemy najważniejsze dla nas czterysta godzin. W moich czterystu godzinach na pewno mieści się tamten dzień. Mama z malutką, roczną siostrą została w Karpaczu, a my poszliśmy w góry. To było lato, przeżyłem po drodze trochę przygód i kiedy wróciliśmy do naszego domu w Bolesławcu, poczułem, że tęsknię za Karkonoszami, że chciałbym tam wrócić jak najszybciej. Oczywiście, nie dało się jeździć co tydzień, więc brakowało mi Karkonoszy. Do tego stopnia, że mi się przyśniły. W tym śnie pojechałem sam pociągiem w góry. Z dworca kolejowego odebrała mnie starsza pani, która troszkę przypominała moją babcię. Razem z tą panią powędrowałem do górskiego schroniska. Przeżyłem różne wspaniałe przygody. A gdy się obudziłem, poczułem smutek, że to był tylko sen. Potem pomyślałem, że chciałbym ten sen zapamiętać. Musiałem go więc zapisać. Zajęło to cztery kartki formatu A-4. Tak powstało moje pierwsze opowiadanie „Przygoda w Karkonoszach”. Rodzice zrobili mi niespodziankę i na Boże Narodzenie rok później wydali opowiadanie w formie książeczki z moimi rysunkami. Było to raptem dziesięć egzemplarzy, ale rozeszły się błyskawicznie.

Wiele lat później, gdy kończyłem liceum i zbierałem siły przed egzaminem na Akademię Medyczną we Wrocławiu, natrafiłem podczas górskiej wędrówki na ruiny wspomnianego już schroniska księcia Henryka. Zaintrygowało mnie to miejsce i zacząłem szukać o nim informacji. Dlaczego nosiło taką nazwę? Jakie były losy tego schroniska? Okazało się, że przed wojną było to znane miejsce i spłonęło w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach w 1946 roku. Nie wiadomo jednak, jak doszło do tego pożaru, czy właściciel, który po wojnie pozostał w schronisku wraz z dwoma synami, zginął w nim, czy może uciekł? Dlaczego w ogóle pozwolono mu zostać, skoro inne schroniska karkonoskie były już zajęte przez wojsko albo coś w rodzaju rodzącej się dopiero struktury PTTK? Dlaczego tego miejsca nie odbudowano, nie upamiętniono go w żaden sposób? Tyle tajemnic i pytań? Aż się prosiło, aby tę historię przelać na papier. Zresztą – w pewnym sensie – dzięki temu nadałem temu miejscu drugie życie. Do dziś piszą do mnie czytelnicy, którzy podczas swoich wędrówek siadywali na murku i nie wiedzieli, że to fragment budynku, schroniska księcia Henryka. Teraz już to wiedzą.

Opowieść o schronisku księcia Henryka od razu skojarzyła mi się z innym schroniskiem z książki Marcina Wawrzyńczaka z Wydawnictwa Wielka Izera. On też znalazł pozostałości tego miejsca i od tego zaczęła się jego przygoda – poszukiwanie śladów dawnych mieszkańców Gór Izerskich i przybywających tam turystów…

Nie znam jeszcze osobiście Marcina Wawrzyńczaka, ale znam tę historię i myślę, że on miał podobną obsesję na punkcie Michelsbaude, jak ja na punkcie schroniska księcia Henryka.

Jak się wreszcie poznacie, to wasza rozmowa może potrwać wiele godzin…

Gdy ja zaczynałem swoją przygodę z pisaniem, Marcin był już po premierze pierwszej książki. Czytałem ją i pomyślałem, że to jest niesamowita sprawa i niesamowity człowiek. Są jeszcze inne sprawy, które nas – mnie i Marcina – łączą. Otóż opisywane przez nas schroniska w linii prostej dzieli niecałe 25 kilometrów. Wiem też, że Marcin Wawrzyńczak badał dramaty Gerharta Hauptmanna. W jednym z nich występuje pewna ciekawa postać. Niema Anna, jak wówczas przetłumaczono, „z michasiowego szałasu”. Kiedy Marcin dotarł do niemieckiego oryginału, okazało się, że to jest niema Anna z Michelsbaude, czyli nie z żadnego szałasu michasiowego, ale ze schroniska. Bo tak w Górach Olbrzymich określano schronisko –baude.
Schroniska w Karkonoszach kryją bardzo dużo takich opowieści i tajemnic. A to moim zdaniem wynika przede wszystkim z faktu, że to są stare miejsca. Dość wspomnieć, że najstarsze tatrzańskie schroniska mają ok.150-180 lat, a najstarsze karkonoskie mają ponad 400 lat. Jest co badać i o czym opowiadać.

Twoja książka Schronisko, które przestało istnieć” opisuje też niechcianą wcześniej historię, czyli tę powojenną. Czas, gdy w Karkonoszach byli jeszcze niemieccy mieszkańcy, ale już zjawili się i polscy, nowi. Ten temat, chociaż coraz więcej się o tym pisze i mówi, nadal dla wielu osób bywa kontrowersyjny.

Cóż, myślę, że może to być trudny temat, ale nie można go unikać. Pamiętam, że w liceum przeczytałem książkę Zygmunta Miłoszewskiego „Ziarno prawdy”. Ona z kolei opowiada o relacjach polsko-żydowskich i byłem pod sporym wrażeniem tego, jak odważnie autor poruszał te kwestie. Nie było w jego książce tzw. poprawności politycznej. Pokazał Polaków, którzy pomagali żydowskim sąsiadom; ale i takich, którzy w czasie II wojny światowej skorzystali z ich cierpienia i mało tego, po wojnie także rozprawiali się z żydowskimi współobywatelami, którzy chcieli wrócić do swoich domów. Pomyślałem, że chciałbym kiedyś napisać taką książkę. Książkę, która będzie miała misję, nie będzie tylko rozrywką, która pokaże w różnorodny sposób naszą skomplikowaną dolnośląską historię. Cieszę się, że są autorzy, którzy biorą się za te tematy, tacy jak na przykład Monika Kowalska, która w swoim cyklu Dwa Miasta fantastycznie opowiada o przedwojennym Lwowie, wojennych losach lwowiaków i ich podróży na Dolny Śląsk, a potem o zamieszkaniu we Wrocławiu. Trzeba o tym mówić i pisać, bo wydaje się nam, że wszyscy mają świadomość tego, iż te ziemie są poniemieckie, że tutaj był Niederschlesien, a Jelenia Góra nazywała się Hirschberg. Ostatnio opowiadałem o tym licealistom w Łodzi i było to dla nich zaskoczeniem. Kiedyś studiująca ze mną koleżanka, pochodząca z Warszawy, spytała czemu się mówi o Wrocławiu Breslau, skąd te niemieckie napisy na kamienicach. Bo przed wojną Wrocław nazywał się Breslau – wyjaśniłem. Nadal brakuje świadomości, że przed nami na tych ziemiach mieszkali również Niemcy i że ich historia jest już też częścią naszej historii. O tym piszę w swojej książce. Co prawda nie zdarzyło mi się spotkać na żywo z czytelnikiem, który miałby o to pretensje, ale w internecie– owszem – pojawiają się głosy, że pisałem pod niemieckie dyktando, że to jest książka proniemiecka. Nie zgadzam się z tym, bo przedstawiam losy bardzo różnych bohaterów: dobrych i złych – niezależnie od ich narodowości i tę właśnie dolnośląską, skomplikowaną historię.

A jak szukałeś informacji o pierwowzorach powojennych bohaterów powieści?

Przyznam, że już po napisaniu książki znalazłem w Dolnośląskiej Bibliotece im. Tadeusza Mikulskiego na Rynku przebogate archiwum prasowe. To jest kopalnia wiedzy, niektóre dzienniki wychodziły już w 1945 roku. Natomiast przy pisaniu powieści korzystałem  w dużej mierze z relacji pierwszych powojennych osadników oraz relacji ostatnich niemieckich mieszkańców. Miałem więc możliwość spojrzeć na to, co się działo z dwóch różnych punktów widzenia. Korzystałem też z „Roczników Jeleniogórskich”. To jest cudowne źródło wiedzy, bardzo obszerne opracowania wydawane od roku 1945 do dzisiaj. Co ważne, kolejne roczniki są dostępne bezpłatnie w internecie w projekcie Cyfrowy Dolny Śląsk. Czytałem je przez kilka miesięcy. Znalazłem też dane liczbowe, statystyki, dzięki którym można wyobrazić sobie jak zmieniała się liczba polskich i niemieckich mieszkańców Jeleniej Góry. Wtedy uświadomiłem sobie, że na przykład w sierpniu 1945 roku w Jeleniej Górze mieszkało więcej Niemców niż Polaków, a władze miasta były już przecież polskie. Liczby także potrafią oddać klimat czasów i pokazać, jakie te dysproporcje mogły rodzić napięcia. 9 na 10 mieszkańców to byli Niemcy. Niemcy, którzy wówczas oficjalnie stracili status mieszkańców i byli bardzo źle traktowani przez Polaków. Łącznie z tym, że na przykład jeździł tramwaj z napisem nur für Polen (tylko dla Polaków). To wszystko jest oczywiście jakoś zrozumiałe, Polacy w czasie wojny zostali straszliwie skrzywdzeni, a po niej w wielu ludziach obudziła się chęć odpłacenia za doznane cierpienia… Tylko, że krzywda działa się już głównie niemieckim cywilom, podczas gdy wielu nazistowskich zbrodniarzy miało szansę zbiec i do dzisiaj nie zostało osądzonych.

Często też oskarżano niemieckich mieszkańców o współpracę z Wehrwolfem…

Według niektórych Wehrwolf był niemiecką partyzancką, która po wojnie działała na Dolnym Śląsku i miała za zadanie destabilizować polską władzę na tych ziemiach.  Oskarżenia o współpracę z Werwolfem oznaczały wrogie działanie przeciwko państwu polskiemu i były karane najsurowiej, najczęściej śmiercią. Czasem rozprawiano się w ten sposób z cywilami, którzy w jakiś sposób byli dla nowej władzy niewygodni. Przykładem może być historia księdza Paula Sauera z mojego rodzinnego Bolesławca. Ksiądz ten przy pomocy Czerwonego Krzyża organizował pomoc dla Niemców, którzy po wojnie zostali jeszcze w Bolesławcu, ale pomagał też Polakom, co się władzy nie podobało. Wezwano Paula Sauera na przesłuchanie w charakterze osoby podejrzanej o współpracę z niemiecką partyzantką. Przesłuchanie było na tyle skuteczne, że kilka godzin po nim skatowany zmarł. Był też pewien człowiek, który był bardzo dobrym niemieckim inżynierem elektrykiem. Został po wojnie na Dolnym Śląsku i pomógł Polakom uruchomić elektrownie wodne na Bobrze. A jak już je uruchomił, władza doszła do wniosku, że on jednak współpracuje z Wehrwolfem i został skazany na karę śmierci. Ale było też tak, że sporo Niemców nie chciało wyjeżdżać, bo silniejsza niż strach była ich miłość do miasta czy rodzinnej wsi.
Taka jest historia pracowników huty szkła „Józefina” w Szklarskiej Porębie. We wrześniu 1945 roku przyjechała do nich delegacja z Ameryki i namawiano hutników na emigrację wraz z rodzinami. Amerykanie obiecywali im wizy, bezpieczeństwo, domy, pracę, szkoły dla dzieci. Warto dodać, że hutnika, wydmuchującego szkło kształci się kilka miesięcy, ale szlifierza kilka, jak nie kilkanaście lat, bo chodzi nie tylko o technikę wykonywania szlifów, ale i doświadczenie. To byli fachowcy na wagę złota, bo przecież kryształy z Józefiny stały na stołach największych tego świata, na przykład angielskiej królowej czy prezydentów USA. Gdy szlifierze zapytali, co w takim razie Polska ma im do zaoferowania, aby nie wyjeżdżali, to usłyszeli, że tyle, iż mogą zostać. I zostali. To, że dziś możemy się poszczycić pięknymi wyrobami z Józefiny jest zasługą tamtych niemieckich szlifierzy, którzy przekazali swoje umiejętności polskim fachowcom. Przekazali je nie dlatego, że im dobrze zapłacono, ale z miłości do ziemi i do tradycji rzemieślniczej.

Twoją książkę otwiera scena spotkania Gerharta Hauptmanna z Karlem Hanke. Noblista i Gauleiter Dolnego Śląska.Pisarz i zbrodniarz wojenny. Dlaczego te akurat postacie postanowiłeś wprowadzić do powieści?

Powieść rozpoczyna rozmowa tych dwóch panów dlatego, że ta historia mnie zaintrygowała. Oni rzeczywiście byli w życiu prywatnym zaprzyjaźnieni. Jest to dla mnie paradoks, że Gerhart Hauptmann, człowiek, który w swoich dramatach tak wiele poświęca miejsca krzywdzie ludzkiej – przykładem mogą być chociażby „Tkacze” – jednocześnie był w stanie milczeć na temat tego, co działo się po dojściu Hitlera do władzy. Dziś trudno ocenić, na ile zdawał sobie sprawę z tego, co naziści robią, a na ile nie chciał w to uwierzyć. Z drugiej strony przecież widział, jak wielu artystów opuściło po 1933 roku Niemcy. On jednak pozostał w Jagniątkowie, nie chciał wyjechać. I gościł nazistów w swoim domu. Wiemy też, z dzienników jego żony Margarete, że pod koniec wojny doszło do ostrej kłótni po jednej z rozmów z nazistowskimi gośćmi Hauptmanna. O co poszło? Nie wiadomo, ale musiała to być bardzo nerwowa sytuacja, bo żona wspomina, że po tym spotkaniu Gerhart był mocno zachrypnięty i musiała wezwać lekarza. Istnieją pogłoski, że pod koniec wojny naziści chcieli właśnie w domu Hauptmanna ukryć dzieła sztuki m.in. obrazy Jana Matejki skradzione z Muzeum Narodowego w Warszawie i że on się na to nie zgodził. Te dzieła odnaleziono tuż po wojnie w Przesiece. Możliwe więc, że tam się znalazły, bo Hauptmann nie zgodził się ich przechować. Mamy więc pisarza, który przechodzi kryzys moralny, mamy zdeklarowanego nazistę i dzieła sztuki, a rozmowa odbywa się w mrocznym, tajemniczym domu. Uznałem, że to może być dobre dla fabuły, że zainteresuje czytelnika.

Ta scena niewątpliwie jest mocnym otwarciem. Wrócę jeszcze do słowa baude, bauda, o którym już mówiliśmy i którego używają także twoi bohaterowie, na przykład Jaromir. Czym były baudy?

To słowo oznacza po prostu pasterską budę, ale z czasem stało się synonimem górskiego schroniska. Karkonosze już w średniowieczu były zasiedlane przez pasterzy, ponieważ znajdowali oni tam doskonałe miejsce do życia. Przez Dolny Śląsk ciągle przetaczały się przecież wojny, najazdy, zarazy, a w górach, gdzie mało kto się zapuszczał, było po prostu bezpiecznie. Ludzkość zresztą od zawsze niemal uważała tereny górskie za dobre schronienie. Można w tym miejscu zacytować Księgę Rodzaju ze Starego Testamentu: „Uchodź, abyś ocalił swe życie. Nie oglądaj się za siebie i nie zatrzymuj się nigdzie w tej okolicy, ale szukaj schronienia w górach, bo inaczej zginiesz!”. W górach łatwiej jest się ukryć, zniknąć, schować. Pasterze wybierali więc do życia górskie hale, gdzie nie musieli z nikim walczyć o ziemię, hodowali bydło, owce i budowali sobie właśnie owe baudy (budy).

Karkonosze jednak zaczęły być odkrywane przez wędrowców z nizin. Dużą rolę odegrała w tym kaplica świętego Wawrzyńca wybudowana mimo licznych trudności na Śnieżce już w 1681 roku. Szybko stała się celem pielgrzymek. A gdy pielgrzymi wędrowali, to czasem chcieli odpocząć, coś zjeść, wypić. Pasterze początkowo częstowali ich tym, co mieli: mlekiem, serem, a czasem dawali schronienie przed deszczem. Potem, jako ludzie sprytni i przedsiębiorczy zorientowali się, że to może być interes. Oczywiście, dziwili się też tym ludziom z nizin, po co tak chodzą bez celu, a jeszcze niejeden pisze wiersz o tym, co przeżył. Czytałem list, w którym turysta opisuje spotkanie z mieszkanką baudy, pytającą go, po co przyjechał? On opowiada jej, że jest z Berlina i nie ma tam gór. Kobieta, która całe życie mieszkała w Górach Olbrzymich, nie mogła uwierzyć w to, że istnieje miejsce, w którym jest całkiem płasko.

Z czasem między baudami zaczęła się konkurencja: ten warzył piwo, tamten oferował noclegi, jeszcze inny witał turystów, grając dla nich na rogu. Takie były właśnie początki schronisk karkonoskich. Dziś po polskiej stronie nie spotyka się starych nazw, ale w Czechach się one zachowały, np. Martinovabouda.U nas niestety zostały zmienione. Kiedyś schronisko nazywało się Hamplowa bauda, a obecnie jest „Strzecha Akademicka”. Dzisiaj niewiele osób pamięta już nazwę historyczną, która funkcjonowała do 1945 roku.  

Baudy były także sprytnie wybudowane. Czytałam, że jednej z nich woda ze strumienia była poprowadzona tak, aby oczyścić podłogę w oborze.

To prawda. Ostatnio słyszałem także o takim rozwiązaniu, że potok został rozdzielony przed baudą. Jeden strumień czyścił oborę, a drugi doprowadzał wodę do domu. W ten sposób pasterze mieli bieżącą, czystą wodę. Czystą chemicznie, rzecz jasna, bo biologicznie różnie z tym wówczas bywało. W innej baudzie z kolei poprowadzono strumień przez kamienną piwnicę, w której we wnękach stały wyroby: masło, sery, śmietana. Dzięki temu zachowywały one świeżość nawet w lecie.

Niektórzy turyści życzyli sobie wnoszenia na górę w lektykach, co także stanowiło dodatkowe źródło dochodu dla pasterzy…

Z tym noszeniem w lektyce kojarzy mi się pewna historia. Po czeskiej stronie są źródła Łaby. Któregoś razu Czesi postanowili je egzorcyzmować, ponieważ ich zdaniem w źródłach zamieszkał demon. Nie był to jednak przypadek, bo wcześniej wybudowano na Śnieżce wspomnianą już kaplicę świętego Wawrzyńca. Gdy Niemcy wybudowali popularne miejsce pielgrzymek, to jakby dawali sygnał, że Bóg jest po ich stronie. Czescy panowie uznali, że tak być nie może, oni też muszą zrobić coś spektakularnego. Na tę okoliczność biskupa czeskiego wnoszono właśnie w lektyce, a dokładnie na drzwiach. Zdaniem dostojnika kościelnego oburzony demon dwa razy dał o sobie znać. Raz, gdy któryś z tragarzy stracił równowagę i biskup o mały włos nie spadł z drzwi; a drugim razem, gdy powiał silny wiatr, który o mało co nie zwiał wzniesionego już na łące dla biskupa namiotu. Był to widoczny znak, że Duch Gór się wścieka, podobno bezsilny wobec wody święconej. Z tego wydarzenia zrobiła się w końcu międzynarodowa afera. Gdy o egzorcyzmach dowiedział się biskup wrocławski, któremu podlegały Karkonosze, to oświadczył, że nie życzy sobie, aby czeski biskup działał na jego ziemi oraz, że nie było tam nigdy żadnego demona. Jeśli by taki istniał, to biskup wrocławski na pewno by o nim wiedział.

Bardzo zabawna historia poszło chyba jednak o kwestie marketingowe, a nie o demona. A jeśli już mówimy o Duchu Gór, to on także pojawia się w twojej książce. W pewnym momencie główny bohater zaczyna dostawać od niego listy.Sama postać Ducha Gór jest zresztą bardzo ciekawa, zwłaszcza że legenda o nim została nieco przekręcona, a przecież to pradawna, poważna Istota.

Wiara w Ducha Gór była silna i można powiedzieć w Górach Olbrzymich odwieczna. Trzeba było zatem popracować nad ludźmi, aby wybić im ją z głów. Zresztą w wielu miejscach wcześniejszego słowiańskiego kultu stawiano przecież kościoły, co widać na przykładzie klasztoru w Krzeszowie czy bazyliki w Wambierzycach. Podobnie było z Duchem Gór – stąd pojawiła się w późniejszych podaniach ośmieszająca Go postać Liczyrzepy, którego oszukała księżniczka. Pierwotnie Duch Gór był jednak potężnym bóstwem, które chroniło mieszkańców, a także pomagało im przejść na drugą stronę w momencie śmierci. W drugiej części książki będzie więcej informacji o Duchu Gór, chciałbym pokazać czytelnikom tę prawdziwą historię o Nim.

Pisałeś zresztą o Duchu Gór także na swoim blogu Zagubiony w Karkonoszach.

Można o nim poczytać w cyklu „Jesienne sekrety Ducha Gór”. Zachęcam do poznania bliżej jego tajemnic.

A udało ci się spotkać Go na szlaku?

Kiedyś byłem na Śnieżce z przyjaciółmi, aby obejrzeć wschód słońca. Nie była to udana wyprawa, bo wstała mgła, a potem padało i wiało. Zeszliśmy do schroniska, które akurat było w remoncie. I nagle z rusztowania wychylił się starszy pan z siwą brodą, który zapytał: nie udał się wschód słońca, prawda? Byłem zdziwiony, skąd wie, że się nie udał. Przecież nie widział, skąd dokładnie idziemy. Zapytałem, skąd wobec o tym wie? Odparł: Bo ja jestem Duchem Gór! Odpowiedziałem: Okej, Duchu Gór, w takim razie następnym razem poproszę o lepszą pogodę. Obiecał, że będzie lepsza. Jeszcze tego nie sprawdziłem, ale zamierzam wejść na Śnieżkę na wschód słońca i przekonać się, czy dotrzymał obietnicy.

Czy są miejsca w Karkonoszach jeszcze przez ciebie nieodkryte?

Jest jeszcze sporo takich miejsc, zwłaszcza po czeskiej stronie Karkonoszy, które mniej znam. Co roku robię tam jakąś nową trasę. Jestem też pod wrażeniem, że tylu Czechów w Karkonoszach mówi po polsku. A Polacy po czesku jakoś nie…

A kiedy będziemy mogli przeczytać drugą część serii o karkonoskich tajemnicach i schroniskach?

Będę jeszcze pracował nad tekstem do końca stycznia wraz z redaktorami i korektorami. A potem – to już zależy od wielkich tego świata, którzy najlepiej wiedzą, kiedy jest najlepszy termin na wydanie książki. Mam nadzieję, że najpóźniej w czerwcu będzie można ją już przeczytać.

W takim razie czekam cierpliwie, w międzyczasie planując górskie wędrówki. Może też uda mi się spotkać Ducha Gór? Dziękuję za rozmowę.

Olga Szelc

Zdjęcia domów Gerharta i Carla Hauptmannów pochodzą ze strony: Polska ORG

Blog Sławka Gortycha: Zagubiony w Karkonoszach

Zdjęcie autora – Tomasz Modrzejewski

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Aktualności

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Przy ul. Pomorskiej powstaje trasa rowerowa

Przy ul. Pomorskiej i na placu Staszica powstaje nowa droga dla rowerów. Pierwsze są odcin…