Strona główna Kultura Jestem fanem pierwszych „tejków” – z perkusistą Przemysławem Jaroszem rozmawia Izabella Starzec

Jestem fanem pierwszych „tejków” – z perkusistą Przemysławem Jaroszem rozmawia Izabella Starzec

Przemek Jarosz

Izabella Starzec: Nowa płyta za pasem, a dla przypomnienia – po Twoim debiucie fonograficznym w 2016 roku, z tytułem „Yarosh Organ Trio” nagranym z Kajetanem Galasem przy organach Hammonda i z Tomkiem Pruchnickim na saksofonie tenorowym, w międzyczasie ciekawy zestaw nagrań. Przywołajmy te tytuły.

Przemysław Jarosz: Była płyta „Alterakcje” nagrana z Kasią Mirowską, potem „Progressive Synthesis” z Dominikiem Wanią, czyli w tym składzie, w którym obecnie wydajemy nagranie. Była też płyta z kwartetem wokalnym The Sound Pack, w którym też gra moje trio – fajny krążek z evergreenami zatytułowany „Żyj kolorowo”. Teraz będzie piąta odsłona naszego tria.

Skąd pochodzi materiał?

– Z ubiegłorocznego Jazzu nad Odrą, koncertu zarejestrowanego 29 kwietnia 2023. Obecnie za obopólną zgodą Akademii Muzycznej (wydawnictwo) i Strefy Kultury Wrocław udostępniamy go w serwisach streamingowych i tylko w tej wersji. Po prostu odświeżamy nasz album studyjny „Progressive Synthesis”, tym razem w wersji live.

Czy live niesie dla Ciebie więcej emocji, stając się takim zapisem chwili, przez to prawdziwym? A może wolisz takie studyjne „dłubanie”?

– Absolutnie nie. Wolę unikalne nagrania od – jak to nazwałaś – studyjnego dłubania. Zawsze gramy na „setkę”. Nie leży mi dogrywanie po fragmentach. Nawet wtedy, gdy nagrywaliśmy ten materiał przed laty, to z reguły wchodziły pierwsze „tejki”, jak je nazywamy, czyli pierwsze wykonania. Mało tego. Tam była jeszcze inna historia. Idąc do studia, mieliśmy nagrać materiał Tomka Pruchnickiego. Zrobiliśmy to, oczywiście (album „Total Immersion”), ale jakoś w trakcie udało się popracować nad moimi pomysłami, które finalnie stworzyły osobny album. Zagraliśmy jeden „take”, potem drugi. Oba różne, więc postanowiliśmy raz jeszcze wziąć ten sam temat, przedstawiając go w zupełnie odmiennym charakterze. Tak powstał tytułowy tryptyk „Progressive Synthesis”. Jestem fanem pierwszych „tejków”.

Czy ta Twoja postawa wobec formuły nagraniowej była od początku właśnie taka, czy też ewoluowała?

– W przypadku moim i mojego zespołu, czyli Yarosh Organ Trio, ten rozwój dotyczył bardziej podejścia do kompozycji i jej późniejszego „egzekwowania”.

Co masz na myśli?

– Kiedy nagraliśmy pierwszy album, były to zamknięte kompozycje, miały tematy, swoje solówki itd. Potem, w każdym kolejnym, pojawiały się takie nieprzewidywalne „okna”. Otwieraliśmy się na to, co wychodziło poza granice kompozycji. Ta najnowsza płyta z Dominikiem Wanią jest tego przykładem. Dominik czuje się najlepiej wtedy, gdy ma jak najmniej „zadane”, że tak się wyrażę, gdy ma wolność twórczą. Tak więc jest krótki, powiedzmy, czterotaktowy temat, a potem następuje zupełnie swobodna wypowiedź artystyczna. Czasem tylko rozważamy, czy to podejście za którymś razem ma mieć mocniejszy czy bardziej spokojny odcień.

Obrazowo kiedyś określił grę na perkusji Peter Erskine, przyrównując ją do muzycznego sudoku w procesie komponowania w trakcie gry. A jak Ty to widzisz?

– Partia perkusji chyba pozostawia najwięcej swobody interpretacyjnej. Z reguły kiedy dostaję jakieś materiały do zrealizowania – czy kompozycję, czy aranżację – są to szkice melodii czy też jakichś punktów wspólnych, typu: akcenty, określony rytm. Cała reszta jest swobodna. Więc czy perkusista zagra gęstą fakturą czy rzadszą, czy po membranofonach czy z użyciem bardziej talerzy – to wszystko zależy od niego. Nikt nie mówi perkusiście, jak ma zagrać. Ja tak samo robię. Gdy zapraszam kolegów do współpracy do zespołu, to nie mówię im, jak mają grać. Wiem, że cokolwiek przyniosę, zagrają to jak najlepiej.

Czy to jest kwestia zaufania?

– Jak najbardziej.

Jaki miały na Ciebie wpływ historyczne postaci świata jazzu?

– A wiesz, niedawno o tym właśnie rozmawiałem ze studentami, że niepodążanie za tymi największymi, od których można czerpać, których można naśladować, to jest trochę tak, jak wymyślanie koła od początku. Oni już tyle fajnych rzeczy wnieśli do muzyki, że teraz warto się tych rzeczy nauczyć i, mając tę bazę, iść dalej swoją drogą. Każda cegiełka, którą dokładamy do tej naszej budowli, gdzieś nas zaprowadzi.

Oczywiście, nigdy nie będę Artem Blakeyem, Ervinem Jonesem, czy Tony Williamsem, nawet gdybym spędził całe swoje dotychczasowe życie na studiowaniu ich sztuki. Nie jestem nimi, a granie nie polega na wystukiwaniu rytmu i budowaniu fraz, tylko jest to sposób życia.

Czego słuchałeś w młodych latach?

– Gdy miałem 14-15 lat, to jazzu mainstreamowego. Później zacząłem poszerzać te horyzonty, cofając się do lat 40-tych, bebopu, a nawet i wcześniej. Słuchałem tych, których wymieniłem wcześniej i wielu innych, od których próbowałem różne rzeczy i starałem się ich naśladować.

Pozostaję wierny tej formie nauki i taką właśnie rekomenduję swoim studentom. Może się to wydawać prymitywne, ale zauważmy, jak uczą się kolejnych umiejętności małe dzieci – właśnie poprzez naśladownictwo rodziców.  My też próbujemy brać przykład z tych największych. Trzeba to tylko przepuścić – jak ja to mówię – przez filtr własnej osobowości, a rezultatem może być własny, niepowtarzalny styl.

Jakim jesteś pedagogiem?

– Przede wszystkim staram się zarażać pasją, bo o to w tym wszystkim chodzi, przynajmniej dla mnie. Jeśli ktoś nie dostaje gęsiej skórki, słuchając jakiejś rewelacyjnej płyty, nie płoną mu z zachwytu oczy, to wtedy zadaję pytanie: po co Ty tu jesteś?

Zachęcasz studentów do opowiadania o tym, czego właśnie wysłuchali, do podzielenia się refleksjami?

– Absolutnie tak. Pracę dydaktyczną opieram na takim właśnie podejściu i jeśli widzę jakiś konkretny problem u studenta, to rekomenduję mu określone nagranie, określonego perkusistę, by zwrócił uwagę na jego grę, sposób podejścia do jakiejś kwestii, przyjrzenia się postawie, rękom, rozstawieniu instrumentów. I właśnie do tego jest potrzebna ta baza autorytetów, których powinno się poznawać, słuchać w czasie edukacji. Ja odsyłam swoich studentów do swoich autorytetów. Kiedyś na warsztatach w naszej uczelni Kenny Garret powiedział: „Jeśli chcesz grać tak jak ja, to nie słuchaj mnie, tylko tych, których ja słuchałem”.

Oczywiście pamiętasz film „Whiplash”. Jaka refleksja Ci towarzyszyła po obejrzeniu tej dość przemocowej historii młodego perkusisty?

– Przywołałaś postać Petera Erskina. Otóż po tym filmie powiedział coś, pod czym ja też się podpisuję, że zabrakło mu najważniejszego – tego, co dla każdego muzyka powinno być esencją, czyli ukazania pasji do sztuki i przyjemności w obcowaniu z nią. Film ukazywał tylko ciężką pracę, pot, krew, łzy. Owszem, ciężka praca tak, ale zabrakło w tym filmie miłości do muzyki.

Przyjechałeś na studia do Wrocławia z rodzinnego Ostrowa Wielkopolskiego Co Cię tu ściągnęło?

– Dwa lata przed studiami pojechałem na warsztaty International Summer Jazz Academy do Warszawy prowadzone przez muzyków z Webster University w St. Louis. Rok później byłem w Chodzieży i wreszcie w Krakowie. Poprzez kontakty, które tam nawiązałem, okazały się możliwe studia na Webster University, jednakże nie wiadomo było, kiedy, zatem rozpocząłem studia we Wrocławiu na Wydziale Edukacji Muzycznej. Tam poznałem dziewczynę, która od 22 lat jest moją żoną.

Przypomnijmy, jeszcze wtedy Akademia Muzyczna nie miała w swoich strukturach kształcenia jazzowego.

– Ruszyło to w 2000 roku, wtedy zaczął przyjeżdżać Piotr Wojtasik, a później powstał Zakład Muzyki Jazzowej, który jest dzisiaj w randze Katedry. Zaczęły u nas uczyć prawdziwe autorytety: Grzegorz Nagórski, Jacek Niedziela-Meira, Janusz Brych, Darek Kaliszuk, którego studiowałem, a obecnie prowadzimy razem klasę perkusji.

Masz szczęście do dobrych zespołów?

– Zdecydowanie tak. Nigdy się nie zdarzyło, żeby były jakieś gorsze składy. To nie jest kwestia tego, że komuś odmawiam, tylko tego, że na tak świetnych ludzi natrafiłem. Po studiach miałem zaszczyt grać w zespołach Piotra Barona, Krystyny Stańko, Dominika Bukowskiego, ale również u boku Piotra Wojtasika, Grzegorza Nagórskiego, Kuby Stankiewicza, Doroty Miśkiewicz, a obecnie z Wojciechem Staroniewiczem.

W jaki sposób pracujesz nad warsztatem? Co dla Ciebie jest wyznacznikiem takiego standardu w utrzymaniu wysokiej dyspozycji artystycznej?

– Gram wszystko – każdy rodzaj jazzu, w różnych stylach muzycznych. Ze swoim triem po prostu „wchodzimy” w muzykę, jej się nie ćwiczy. Natomiast ćwiczy się warsztat, dlatego jest to bebop, czyli najbardziej tradycyjne jazzowe formy, które wymagają od perkusisty w najwyższym stopniu jazzowego idiomu. Wydaje mi się, że gdy ma się pod palcami te znane formuły, to potem jest już wszystko z górki. W ten sposób utrzymuję techniczną sprawność i formę. Porównując to do nomenklatury budowlanej, ćwiczę te cegiełki, by mieć ich jak najwięcej i budować z nich dowolne budowle. Do tego dochodzi oczywiście doświadczenie i wrażliwość muzyczna.

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Kultura

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Od wtorku do poniedziałku na jednym bilecie za 59 zł!

W przyszłym tygodniu czekają nas dwa świąteczne dni, dzięki którym można wydłużyć weekend.…