Strona główna Kultura Przecież ja nic innego nie potrafię, czyli rozmowa Izabelli Starzec z Janem Ptaszynem Wróblewskim

Przecież ja nic innego nie potrafię, czyli rozmowa Izabelli Starzec z Janem Ptaszynem Wróblewskim

Izabella Starzec: Jest Pan ikoną polskiego jazzu i artystą, któremu w poniedziałek 27 marca wrocławska Akademia Muzyczna wręcza tytuł doktora h.c. w uznaniu Pańskich zasług artystycznych i popularyzatorskich. W dodatku ta uroczystość zbiega się z Pańskimi 87. urodzinami. Myślę, że to wspaniały prezent dla Mistrza – proszę przyjąć moje najserdeczniejsze gratulacje i życzenia.

Jan Ptaszyn Wróblewski: Dziękuję.

Z jakimi emocjami przyjął Pan tę wiadomość o zamyśle przyznania panu tego zaszczytnego tytułu?

– Przyznam, że dziwnie się poczułem i pomyślałem, dlaczego właśnie mi przyznają taki tytuł? Padło też pytanie, czy się zgodzę go przyjąć. Oczywiście – odparłem – dlaczego miałbym tego nie zrobić, bo przecież to zawsze mile człowieka łechce.

Pana droga zawodowa pokazuje, jak wielu dał Pan możliwość dorastania wraz z Pańską sztuką, muzyką.

– Jest mnóstwo ludzi, którzy zrobili tyle samo, jeśli nie więcej i jakoś nie dosłużyli się ani doktoratów, ani czegoś specjalnego. Weźmy choćby Zbyszka Namysłowskiego czy Wojtka Karolaka, którzy przez dekady „prowadzili” ten polski jazz. Ja byłem z nimi, ale czy najlepszy? – nie wiem. Wydaje mi się, że Zbyszek Namysłowski zrobił dla jazzu dużo więcej. W każdym razie ten zaszczyt to taki łut szczęścia i troszkę łechtanie próżności. Z pewnością jest mi bardzo miło, że uznano tyle pozytywnych aspektów mojej działalności, zjawisk i dokonań. Tylko nagle zrobił się ogromny hałas wokół mojej osoby i przyznam, że jestem trochę zdziwiony i zaniepokojony.

Co Pana w tym niepokoi?

– Za dużo miłych rzeczy na raz. Jest takie zjawisko określone w języku angielskim overexposure, które się zwykle źle kończy. Patrzę na to dość uważnie.

Gdy mówimy: Jan Ptaszyn Wróblewski, to myślimy o saksofonie tenorowym i barytonowym, o wspaniałych koncertach, różnorodnych składach, niezapomnianych nagraniach, muzyce filmowej, piosenkach, koncertach symfonicznych, audycji „Trzy kwadranse jazzu”. Czy coś pominęłam?

– Nie, wydaje mi się, że to są te właśnie najważniejsze, a wśród nich oczywiście „Trzy kwadranse jazzu”.

Który z instrumentów dał Panu najwięcej radości wyrazowej?

– Zdecydowanie tenor.

A nie myślał Pan nigdy, by sięgnąć po wyższe odmiany saksofonów, np. alt czy sopran?

– Nie, zupełnie mi nie odpowiadają. Nie umiałbym się w nich poruszać. Był kiedyś taki moment, że wszystkich tenorzystów zmuszano do gry na sopranie, a ja wtedy przez przekorę wybrałem baryton. Wynikało to z potrzeby takich, a nie innych dźwięków.

Lepiej się Pan odnajduje w mięsistych i ciemnych brzmieniach?

– Raczej tak, ponieważ są dla mnie bardziej ekspresyjne. Chociaż nie można powiedzieć, by saksofon altowy był tego pozbawiony.

Wróćmy do firmowanej Pańskim nazwiskiem audycji „Trzy kwadranse jazzu”, na której wychowywały się pokolenia nie tylko jazzmanów ale i tych, którzy chłoną jazz. Jaka idea Panu przyświeca przy konstruowaniu kolejnych odcinków?

– Po prostu – dać ludziom trochę muzyki. Te audycje nic się nie zmieniły, może tylko jedno – kiedyś podpierałem się tekstami, dzisiaj przestałem widzieć i po prostu mówię z pamięci.

Co Panu dawały te różne formacje, w który Pan grał – dla przykładu Jazz Believers, Kwintet Andrzeja Kurylewicza, Polish Jazz Quartet,  Extra Ball, Mainstream, czy Made in Poland?

– To bardzo różnie bywało. W pierwszych latach to oczywiście było przede wszystkim uczenie się, ale w którymś momencie nastąpił przełom. Wydaje mi się, że było to pod koniec lat 60., może 70., uznałem, że jeśli chcę robić jakąkolwiek muzykę, to muszę jej liderować sam. Naturalnie, jeśli ktoś mnie zaprosi do współpracy, to też mam swojego rodzaju przyjemność.

W których zestawieniach jazzowych czuł się Pan najbardziej spełniony?

– Trudno tak jednoznacznie odpowiedzieć, ponieważ tych przedsięwzięć było bardzo wiele i poza stałymi zespołami były także jednorazowe spotkania. Jedne były bardziej satysfakcjonujące, inne mniej. To zależało przede wszystkim od partnerów. Albo do mnie pasowali, albo nie. Rzecz nie w tym, czy byli najlepsi. Po prostu, z niektórymi było lepsze porozumienie, z innymi nie. Jak trafiłem na właściwych, to trzymałem się długie lata.

Co to znaczy: właściwych?

– Właściwych, czyli takich, którzy lubią mniej więcej ten styl, co i ja. Przecież w jazzie są rozmaite i często bardzo kontrastujące ze sobą nawiązania. Niektóre z nich bardziej mi odpowiadają, a niektóre mniej. Tak więc, jeśli to wszystko zależy od tego, co dany muzyk gra, czy potrafi się do mnie dopasować i czy chce się do mnie wpasować.

Czy w sytuacjach odwrotnych bywało, że Pan się dopasowywał, czy raczej rezygnował ze wspólnych projektów?

– Raczej starałem się rezygnować, z góry wiedząc, że to jest coś, co mi nie odpowiada. Kiedyś zaproponowano mi w Niemczech wspólny koncert z udziałem puzonisty Alberta Mangelsdorffa. Tylko we dwóch. Już nie pamiętam jakie to były lata, ale w każdym razie dużo się wtedy działo – takie szaleństwa awangardowe. Mi to zupełnie nie odpowiadało, więc odmówiłem.

To ważne, by wybierać to, co jest spójne z własnym odczuciem artystycznym?

– Stąd się bierze liderowanie, by nikt mi nie dyktował warunków.

Mówi się o punkcie przełomowym w Pańskiej karierze, którym było przesłuchanie latem 1958 przez George’a Weina, amerykańskiego promotora jazzu, w wyniku którego został Pan zaangażowany do orkiestry International Newport Band. Czy był to jedyny taki ważny punkt dla Pańskiej kariery?

– Takich głębokich przełomów to ja nie widzę. Raczej było to stopniowe dochodzenie do pewnych rzeczy. Nawiasem mówiąc, to Newport było raczej zjawiskiem, które dało mi prawo zabierania głosu na różne tematy, ale ja wtedy nie umiałem prawie nic! Bogiem a prawdą, niewiele wtedy pokazałem, więc z muzycznego punktu widzenia nie traktuję tego wydarzenia w żaden inny sposób, niż jako uczenie się przez słuchanie najlepszych na świecie muzyków.

Który ze składów instrumentalnych dawał Panu najwięcej satysfakcji na drodze kompozytorskiej?

– Orkiestra symfoniczna, ponieważ ma największe możliwości barwowe.

A która z kompozycji dostarczyła Panu najwięcej radości?

– Jednoznacznie Altissimonica.

Warto tu dodać, że utwór na improwizujący saksofon altowy i wielką orkiestrę symfoniczną miał swoje prawykonanie we Wrocławiu w 2000 roku. Partię saksofonu grał Henryk Miśkiewicz a za pulpitem dyrygenckim stal Jan Walczyński.  Jak Pan wspomina Miśkiewicza?

– Był to człowiek, obok Wojtka Karolaka, z którym współpraca dawała mi najwięcej satysfakcji, ale przecież nie byli jedynymi, którzy są dla mnie ważni. Warto tu wspomnieć o kolegach, z którymi gram obecnie.

Przypomnijmy więc ich nazwiska: Wojciech Niedziela grający na fortepianie, Andrzej Święs na basie i Marcin Jahr na perkusji. Gracie razem długo – czy osiągnęliście ten stan, w którym rozumiecie się w lot?

– Raczej tak, nigdy nie mamy do siebie żadnych uwag. Nie musimy sobie tłumaczyć, czego oczekujemy od siebie. Oni wiedzą i ja wiem, co mi tam z tyłu zapewniają.

Czy ważne są dla Pana miejsca koncertowe?

– Na ogół miejsce nie ma żadnego znaczenia, bo miejsce nie gwarantuje, że będzie dobrze. Przyznam jednak, że jednym z moich największych przeżyć było granie w Nowym Jorku w klubie jazzowym Village Vanguard, w którym byłem totalnie przerażony miejscem owianym legendą. To jest klub, który ma niesamowite dokonania, a zagrać tam to ogromna odpowiedzialność.

Czy jest coś, co pozostaje Pańskim niezrealizowanym marzeniem?

– Nie mam jakiś konkretnych marzeń, ale kto wie – może się jeszcze zdarzą…

Co jest dla Pana najważniejsze w życiu?

– Dobre samopoczucie.

A jak Pan odpoczywa?

– Włączam sobie w domku muzykę, którą lubię i chcę posłuchać – czy przez słuchawki, czy bez – i tak się relaksuję.

Czyli jednak cały czas jest Pan z muzyką i w muzyce.

– No przecież ja nic innego nie potrafię.

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Kultura

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Przy ul. Pomorskiej powstaje trasa rowerowa

Przy ul. Pomorskiej i na placu Staszica powstaje nowa droga dla rowerów. Pierwsze są odcin…