Strona główna Kultura Jestem takim niespokojnym duchem – Maria Zawartko w rozmowie z Izabellą Starzec

Jestem takim niespokojnym duchem – Maria Zawartko w rozmowie z Izabellą Starzec

zawratko

Izabella Starzec: Byłaś parę dni temu gościnią Agnieszki Ostapowicz podczas cyklicznych spotkań w Narodowym Forum Muzyki z – szeroko mówiąc – ciekawymi ludźmi, dla których wspólnym mianownikiem jest muzyka i ich pasje. Co dla Ciebie jest pasją?

Maria Zawartko: Myślę o trzech obszarach działalności zawodowej. Kiedyś to było śpiewanie muzyki oratoryjno-kantatowej i chęć zagłębiania się w szczegóły, historię i interpretację wykonawczą dzieł. Drugim jest działalność pedagogiczna w uczelni. Kocham młodzież, studentów i seniorów, bo tak naprawdę to i z nimi mam zajęciach w ramach naszej Otwartej Akademii Muzycznej. Trzecim była działalność społecznikowska, w tym także w ramach przynależności do Rady Miejskiej Wrocławia w latach 2006-2014, w której byłam wiceprzewodniczącą. To mnie naprawdę pasjonowało i bardzo pochłaniało, kiedy mogłam pomagać mieszkańcom w rozwiązywaniu ich problemów. Zajmowałam się na przykład oddłużaniem mieszkań, brakującą kanalizacją. Nie była to moja bajka, ale tego się nauczyłam.

Gdy byłyśmy na jednym roku na studiach, to jak wtedy wyobrażałaś sobie drogę zawodową? Miałaś już wtedy pomysł na siebie?

– Oj, to chyba powinnam wrócić do jeszcze wcześniejszego momentu, gdy byłam na studiach na Uniwersytecie Wrocławskim, na Filologii Słowiańskiej. Ale to mnie nie cieszyło, nie miałam w sobie właśnie tej pasji, która by mną pokierowała dalej. Zrezygnowałam.

Potem zaczęły moim życiem rządzić przypadki. Poszłam na przesłuchania do Chóru Polskiego Radia i Telewizji. Zostałam przyjęta do altów. Poznałam tam wspaniałych ludzi, szczególnie w mojej sekcji. Muszę tu koniecznie przypomnieć Twoją mamę, Annę Filc, która była moim guru i rewelacyjną koleżanką, czy Krysię Witulską.

Moje koleżanki z chóru namówiły mnie, bym zdawała do Akademii Muzycznej i po roku pracy w radiu zdecydowałam się przystąpić do egzaminów wstępnych. Tak się zaczął mój rozwój muzyczny na Wydziale Wokalno-Aktorskim, najpierw w klasie śpiewu Walentyny Majerowicz, potem Barbary Ewy Werner.

No dobrze, a co z tym pomysłem na siebie?

– Muzyka stała się moją pasją. Wyniosłam to z domu rodzinnego, w którym oboje rodzice amatorsko muzykowali i zaszczepili mi tę miłość. Uczelnia stała się więc spełnieniem marzeń i dała mi podstawy do rozwoju. Byłam na roku z niezwykłymi ludźmi, nawiązywałam przyjaźnie i to też mile wspominam. Utrzymujemy kontakt do dzisiaj.

Podczas studiów prof. prof. Irena Gałuszkowa i Eugeniusz Sąsiadek namawiali mnie, żeby dużo koncertować. Zaczęłam więc na studiach brać udział w różnych projektach, śpiewałam z Capellą Cracoviensis, brałam zastępstwa – tak to się zaczęło. Złapałam bakcyla i miłość do sceny. Dzięki Zygmuntowi Bielawskiemu, z którym mieliśmy aktorstwo, pokochałam teatr. To były naprawdę niezwykłe czasy z niezwykłymi ludźmi. Zresztą jak wiesz, wielu z naszych absolwentów pracuje w teatrach dramatycznych w Polsce.

Oczywiście, Elżbieta Kosecka w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze, Piotr Przeniosło w teatrze w Legnicy, Wiesiek Orłowski w Szczecinie, Marek Kędzierski zaczynał w Opolu, a obecnie w Teatrze Miejskim w Nysie. Ech, fajnych miałyśmy kolegów i koleżanki.

– Nam wszystkim chciało się chcieć. Polubiliśmy się, szanowaliśmy.

Przydały Ci się te zajęcia aktorskie w późniejszym życiu scenicznym?

– Ależ oczywiście! Nie tylko w sensie wykonawczym, ale gdy prowadziłam różne wydarzenia, koncerty, czy spotkania. Bardzo mi się przydały różne umiejętności w wystąpieniach publicznych, w kontakcie z publicznością. Nawet przy opanowaniu tremy, odnalezieniu się w danej sytuacji. To jest technika, tak samo jak przy śpiewaniu trzeba odnaleźć w sobie pewne klucze i sposoby do bycia na scenie.

A do tych zajęć technicznych dochodziły jeszcze te z dykcji z Danielem Kustosikiem.

– Zgadza się, a do tego jeszcze ruch sceniczny, czyli balet z Waldemarem Karstem. To też były nieocenione ćwiczenia, które potem przydały się w zachowaniu postawy scenicznej, przemieszczaniu, pracy nad sylwetką. To wszystko było bardzo ważne i potrzebne. Nie wolno zapominać o zajęciach z pantomimy z Jerzym Kozłowskim – fenomenalne.  

Zawsze się zastanawiałam, czy nie pociągała Cię scena operowa?

– Zdecydowanie nie. Oczywiście kocham scenę w ogólnym tego słowa znaczeniu, ale nie operową. Być może dlatego, że podczas studiów śpiewając głównie utwory oratoryjne, czy oratoryjno-kantatowe nie czułam się dobrze w tym repertuarze. Kończąc studia zaśpiewałam w „Włoszce w Algierze” Rossiniego, ale do Opery nie zdawałam. Jeździłam też w partii Trzeciej Damy w „Czarodziejskim flecie” W.A. Mozarta z Agencją Artystyczną Promusica na występy zagraniczne, ale żeby wiązać się na stałe z jakąkolwiek Operą – to nie wchodziło w rachubę. Na pewno zaważył na tym tryb i sposób pracy. Chciałam czuć się wolna. Jestem takim niespokojnym duchem i wolałam żyć na swoich warunkach. W pracy dydaktycznej mogę ustawiać zajęciach i nie czuję się skrępowana rokrocznie powtarzającym się planem, czy trybem pracy. Gdy z różnych przyczyn nie mogę odbyć zajęć, wtedy zawsze je odrabiam.

W zasadzie lata 90. minęły Ci na koncertowaniu w różnych miejsca i na różnych scenach. Znane i popularne wśród muzyków „Traczowisko” – wyjaśnijmy, związane z osobą dyrygenta Marka Tracza, który organizował różne wyjazdy – było dla Ciebie niejako drugim domem.

– Tak było, ale musiałam godzić to życie z obowiązkami macierzyńskimi. Córki już były na świecie i trzeba było przez kilkanaście lat tak organizować życie, by sprostać różnym zadaniom. Oddać tu muszę pamięć swoim rodzicom, bez których nie mogłabym sobie pozwolić na taką działalność.

Nagle przyszła niezwykła propozycja objęcia prowadzenia Dolnośląskiego Towarzystwa Muzycznego. Który to był rok?

– To był wrzesień 2000 roku. Otrzymałam propozycję objęcia funkcji dyrektora biura DTM. Bardzo lubię wszelkie wyzwania i wówczas zgodziłam się nieświadoma odpowiedzialności.

W jakim stanie był wtedy DTM?

– Początkowo wydawało mi się, że wszystko jest w należytym porządku. Jakże się zdziwiłam, kiedy poprosiłam moje starsze koleżanki z biura, panie Helenkę i Jadzię, o księgi rachunkowe i…chciałam zdezerterować.

Zapewne musiałaś podejmować bardzo trudne decyzje – co było dla Ciebie szczególnym wyzwaniem?

– Najtrudniejsze były decyzje personalne oraz oddłużenie stowarzyszenia. Spotkałam jednak wspaniałych ludzi, którzy podali mi rękę, wskazali kierunek działań. Jednym z tych niezapomnianych osób był wieloletni dyrektor DTM Jerzy Filc. Tak, tak, to Twój tato. Wiele zawdzięczam również Andrzejowi Kosendiakowi.

Jak widziałaś rozwój tego zasłużonego stowarzyszenia, które ma już 77 lat? Nie da się przecież kontynuować dawniejszego modelu, ponieważ zmieniły się realia, jest inna już dostępność do kultury muzycznej. Na co więc postawiłaś?

– Moją dewizą było, żeby otworzyć drzwi DTM dla młodych ludzi. Zależało mi, by przychodzili ze świeżymi pomysłami, a my organizacyjnie moglibyśmy ich wspomagać, czy nawet zdobywać środki.

Moim celem było i jest pamiętać o przeszłości i patrzeć w przyszłość, czyli szanować i pielęgnować historię i tradycję DTM, oraz otwierać się na inicjatywy młodych artystów i twórców.

Jakie sztandarowe projekty i inicjatywy macie pod swoimi skrzydłami?

– Oprócz dziesięciu Społecznych Ognisk Muzycznych i Artystycznych w wielu miejscowościach na Dolnym Śląsku, w strukturach DTM działają: Młodzieżowa Akademia Musicalowa, która będzie obchodzić w 2024 roku jubileusz 15-lecia. Pomysłodawczynią tego projektu był moja córka Magdalena, która zaprosiła do współpracy dwie znakomite artystki Joannę Kurzyńską i Malwinę Aleksander. Kolejny projekt nosi nazwę Wszystko gra – szkolne orkiestry dęte. To inicjatywa Władysława Kosendiaka, która polegała na założeniu orkiestr dętych w szkołach podstawowych niemuzycznych. Na zakup instrumentów dętych pozyskaliśmy w 2015 roku środki z MKiDN. Bardzo nas również wspiera Gmina Wrocław. Orkiestry pracują w trzech wrocławskich szkołach podstawowych.

Mamy jeszcze w tym wątek Mikoszowa, czyli tamtejszego ośrodka św. Celestyna, który też niejako wzięłaś pod swoje skrzydła, organizując tam koncerty, czy też ognisko muzyczne. To przecież ogromne wyzwanie! Jak to się zaczęło?

Pierwsze kontakty z Mikoszowem zawdzięczam śp. Annie Zipser, naszemu wspaniałemu pedagogowi z uczelni, która tam jeździła z różnymi akcjami umuzykalniającymi.

Jaka jest specyfika tamtejszego ośrodka?

– Przeznaczony jest on dla osób z porażeniem mózgowym. Przebywają tam nie tylko dzieci, ale i osoby dorosłe. Mają warsztaty terapii zajęciowej, jest przedszkole i szkoła podstawowa. Dla tej właśnie społeczności postanowiliśmy otworzyć integracyjne ognisko muzyczne. Te osoby bardzo kochają muzykę i artystów! Zastanawiając się w DTM w jaki sposób poprowadzić zajęcia musieliśmy przede wszystkim zmienić statut stowarzyszenia, poszerzając nasze działania o arteterapię. Użyczyliśmy też jeden fortepian dla ośrodka.

Był chyba okres, kiedy bardzo często jeździłaś do Mikoszowa?

– To prawda, bywałam tam co tydzień. Uczestniczyłam też w ich nabożeństwach, tworząc oprawę muzyczną i często przyjeżdżając ze swoimi śpiewającymi i grającymi córkami Asią i Magdą.

Niesamowicie dzielisz się swoim sercem. Przypominają mi się tu również Wieczory Polskie, które organizowałaś i prowadziłaś dla seniorów. Zaangażowałaś wtedy w nie swoją muzyczną rodzinę. Gdzie odbywały się te spotkania?

– Organizowałam je z Klubem Kolejarza, który mieścił się na Dworcu Głównym. Były to wieczory z historią Polski, słowno-muzyczne, a wykładowi towarzyszyła oprawa muzyczna, czyli utwory rodzimych kompozytorów. Przez te koncerty przewinęło się wielu artystów. Prowadziłam je z pewnością ponad dekadę.

Jak Ty na to znajdowałaś czas?

– Nie wiem, a jeszcze w trakcie robiłam doktorat, byłam zajęta w Radzie Miejskiej, na uczelni…

Powinnyśmy tu również wspomnieć o Twoich bliskich. Zawsze byłaś bardzo rodzinna i dbałaś o swoje córki, potem zięciów i wreszcie wnuki, których masz czworo – samych chłopaków zresztą. Stworzyliście niesamowitą wspólnotę, także muzyczną, bo przecież wszyscy jesteście artystycznie związani ze sceną. Mało tego, najmłodsze pokolenie też już zaczyna wchodzić na ścieżki muzyczne. Teraz wiele czasu poświęcasz swoim wnukom.

– Zawsze rodzina była na pierwszym miejscu, choć z mojej opowieści może to wyglądać inaczej. Ja teraz oddaję im to, co sama kiedyś dostałam od swoich rodziców, którzy opiekowali się wnuczkami podczas mojej i męża nieobecności. To wielka radość dzielić się sobą, choć już tych sił, co dawniej, nie mam. Ale jesteśmy z Jarkiem do dyspozycji, kiedy tylko możemy, by pomóc naszym dzieciom realizować się artystycznie, a my wtedy jesteśmy po prostu dziadkami. Mimo tego, że jestem nadal czynna zawodowo, to ułożenie naszych wspólnych planów jest czystą logistyką.

Naprawdę, dajesz ze wszystkim radę?

– No, może tak nie zawsze udaje się utrzymać idealny porządek w mieszkaniu…

Ale to przecież drobiazg.

– Też tak uważam. Utrzymuję porządek, ale gruntownie sprzątam, kiedy dzieci mają przyjść.

Co było i jest dla Ciebie oparciem i dewizą w życiu?

– Rodzina i miłość.

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Kultura

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Mityczne postacie w Ogrodzie Japońskim – ile zdołasz znaleźć?

W Ogrodzie Japońskim we Wrocławiu ukryło się niedawno jedenaście postaci z japońskich lege…