Strona główna Kultura Polecieć ku Słońcu, czyli wspomnienie Wayne’a Shortera w rozmowie z Pawłem Brodowskim

Polecieć ku Słońcu, czyli wspomnienie Wayne’a Shortera w rozmowie z Pawłem Brodowskim

Izabella Starzec: Jaka refleksja towarzyszy Panu po śmierci Wayne’a Shortera?

Paweł Brodowski: Odszedł geniusz jazzu, jeden z największych muzyków naszych czasów. Wayne’a Shortera otaczał wielki respekt, estyma. To jest nazwisko wymawiane z nabożną czcią. Wielki, wspaniały muzyk.

Co w szczególności wyróżniało Wayne’a Shortera?

– Chyba największe zasługi położył jako kompozytor, oczywiście też i jako saksofonista. Wyróżniała go spośród innych muzyków postawa życiowa. Był mędrcem, filozofem. W wywiadach, których udzielał, uciekał od konkretnych odpowiedzi – nie odpowiadał wprost na pytania. Mówił jakimś szyfrem i zagadkowymi skojarzeniami. Był takim Małym Księciem, dzieckiem w krainie baśni i zaświatów. Jego interesował Wszechświat, gwiazdy, inne galaktyki, literatura science-fiction i komiksy. Jego idolem był Superman, dlatego Wayne nosił koszulki z dużą literą „S” na piersi.

Poza tym był niesłychanie życzliwy i otwarty, a swoją postawą zachęcał innych muzyków do tego, by szli w nieznane. Shorter był mistrzem improwizacji, interesowała go muzyka tworzona na gorąco, w danej chwili, pod wpływem jakiegoś impulsu czy interakcji z innymi muzykami. Wychodził na scenę i nie mówił muzykom, co będą grać. To misterium zaczynało się od jakiegoś jednego, wydawałoby się przypadkowego dźwięku, na który reagował inny muzyk, potem kolejny i ta ich muzyczna rozmowa rozgrywała się na naszych oczach.

Wspomnijmy może ten jego ostatni kwartet, który tworzyli z nim pianista Danilo Perez, kontrabasista John Patitucci i perkusista Brian Blade.

– Ci wspaniali muzycy właśnie teraz piszą, ile mu zawdzięczają, jak wiele się od niego nauczyli. Choć niektórzy mówią, że on się od nich też uczył, bo przecież to są wybitni muzycy. Albumy tego kwartetu miały sugestywne tytuły, jak np. „Beyond the Sound Barrier”, czyli poza granicą dźwięku, albo „Without a Net” – skok bez ubezpieczającej siatki. Ten skok kojarzył mi się z Leopoldem Tyrmandem, który we wstępie do książki „U brzegów jazzu”, przywołał słowa Tuwima, że „poezja to skok barbarzyńcy, który poczuł Boga”. I dodał: „To słowa, które najdoskonalej wyrażają jazz”.  Skok w nieznane. Można się roztrzaskać, ale też i polecieć ku słońcu. Jak Wayne.

A jakim był kompozytorem?

– Był bardzo zaawansowanym kompozytorem i aranżerem, orkiestratorem. Widzimy na fotografiach te jego partytury, które pisał w ostatnich latach. On miał to wszystko precyzyjnie opracowane – na kwartet jazzowy, orkiestrę symfoniczną i głos. Rozpisywał wszystko bardzo starannie i skrupulatnie. Jednym z jego wzorów był podobno Witold Lutosławski – on takiej muzyki słuchał! Był kompozytorem genialnym.

A gdy myślimy o nim jako saksofoniście?

– Wypłynął na przełomie lat 50. I 60. XX wieku. Był wirtuozem saksofonu. W nagraniach z Jazz Messengers Arta Blakeya brzmiał jak John Coltrane. Ale Wayne jako kompozytor poszedł dalej. Wielokrotnie słyszałem z ust Zbyszka Namysłowskiego, że najwybitniejszym kompozytorem jazzowym jest Wayne Shorter. Wiele jego kompozycji, głównie tych pisanych w latach 60., które nagrywał z wielkim Kwintetem Milesa Davisa ale i na płytach pod własnym nazwiskiem, weszło do Wielkiej Księgi Standardów . Co ciekawe, te jego utwory są standardami niestandardowymi, mają często nietypową formę. W ostatnich latach starałem się zrozumieć, na czym to polega język muzyczny Shortera.  Jako krytyk jazzowy obawiałem się, czy ja to w ogóle potrafię opisać, bo żeby zrecenzować koncert, to najpierw trzeba tę muzykę zrozumieć. Na jednym z koncertów Shortera w Filharmonii Narodowej w Warszawie  poczułem się pewniej, bo siedział obok mnie Paweł Kaczmarczyk, który twierdził, że wszystko o Shorterze wie, bo napisał o nim pracę magisterską. Koncert się rozpoczął, siedzimy i słuchamy jak zaczarowani, minęło pół godziny i nie jestem pewien, czy to jest wciąż ten sam utwór, czy może już kilka. Spytałem Pawła: „Gdzie jesteśmy, co oni teraz grają?” A on odparł: „Nie wiem, chyba ciągle ten sam utwór”.

To był ten jeden dźwięk, który inicjował całą narrację.

– Taki zalążek. Czasami Wayne czekał i publiczność czekała. Muzycy z kwartetu nie wiedzieli, co i kiedy zagra. Podczas koncertu w jakimś momencie Wayne wydobywał nagle dwa dźwięki – oszczędne i przenikliwe i nadawał nowy kierunek. Dawał kolegom sygnał, a oni za nim natychmiast podążali. Był inspiratorem. Te dzięki wydobywane przez Shortera  kojarzyły mi się z muzyką Milesa Davisa pierwszej połowy lat 80-tych, jak wtedy na koncercie na Jazz Jamboree 83. Dwa, trzy tony, zatrzymanie muzyki, zmiana tonacji i rytmu, nagły zwrot akcji.
Jego muzyka jest bardzo abstrakcyjna, malarska, zaawansowana, trudna do zrozumienia, ale snuta jako pewna historia, opowieść. Słuchaliśmy jego koncertów z zapartym tchem. Wayne prowadził nas przez nieznane, niewydeptane ścieżki, przez jakieś bezdroża, gęstwiny, doliny i przepaście, wspinaliśmy się z nią na niezdobyte szczyty, a czasem odlatywaliśmy gdzieś jeszcze dalej, w przestworza, do świata wyobraźni. Jego muzyka była uduchowionym misterium, które wciągało nas bez reszty.

Fot. Krzysztof Szafraniec

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Kultura

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Prawie 1100 interwencji, 16 nietrzeźwych kierowców – policjanci podsumowali ostatni weekend

Od piątku do niedzieli wrocławscy policjanci przeprowadzili prawie 1100 interwencji. Zatrz…