Strona główna Aktualności Czarny poniedziałek: Krzysztof Gawlik – dolnośląski „Skorpion”

Czarny poniedziałek: Krzysztof Gawlik – dolnośląski „Skorpion”

Historia Gawlika wygląda jak scenariusz mocnego kina akcji – przeciętny mężczyzna, któremu w życiu nie poszło staje się groźnym przestępcą.

Informacji na temat naszego bohatera nie ma zbyt wiele – prawdopodobnie jest to spowodowane powiązaniami Gawlika z mafią i troską o prywatność rodziny skazanego. Najwięcej informacji o tym groźnym przestępcy można znaleźć w książce Tadeusza Zamelskiego pt. „Na tropie zła”, gdzie między innymi opisywane jest śledztwo dotyczące „Skorpiona”.

Każda historia ma jednak swój początek, i tutaj też można znaleźć kilka informacji, sprzed czasów morderczej eskapady.

Krzysztof Gawlik przyszedł na świat w 1965 roku w niewielkiej Świerczynie w powiecie leszczyńskim. O jego dzieciństwie wiadomo niewiele, głównie to, że nie było łatwe – matka zajmowała się domem i wychowaniem syna, chłopak prawdopodobnie był jedynakiem. Inaczej miała się sytuacji z ojcem, mężczyzna pracował jako górnik i nie odmawiał sobie alkoholu. Gdy tylko wracał do domu lub miał dzień wolny, pił. Jak pił to bił – równie okrutnie żonę jak i małego syna. Był przy tym ponoć nad wyraz okrutny i lubił patrzeć na gehennę bliskich. Jest duże prawdopodobieństwo, że te wydarzenia wpłynęły jakoś na psychikę syna, ponieważ w późniejszych zeznaniach Gawlik również stwierdzał, że lubił patrzeć na cierpienie swoich ofiar.

Krzysztof Gawlik nie od razu wszedł w świat przestępczy. Zaraz po szkole zatrudnił się w wałbrzyskiej kopalni „Julia”, w której pracował aż do jej zamknięcia w 1996 roku. Później, już jako trzydziestolatek próbował swoich sił w świecie biznesu, założył firmę (prawdopodobnie budowlaną), która z sukcesami prosperowała przez kilka lat, aż w końcu splajtowała.

Mając żonę i dziecko na utrzymaniu musiał jakoś zarobić na rodzinę. Długi czas próbował znaleźć uczciwą, stałą pracę – żadnej posady nie utrzymał jednak na dłużej.

W końcu zajął się ściąganiem długów. Nie wiadomo, czy było to jeszcze legalne zatrudnienie na zasadzie zajęć komorniczych, czy był to już nieco mniej legalny biznes.

Pewnego dnia Gawlik przyjechał do poznańskiego biznesmena oby odzyskać dług na rzecz swojego klienta. Zrządzeniem losu, w ten sam dzień ów biznesmena odwiedzili również dwaj lokalni gangsterzy – po comiesięczny haracz.

Krzysztof ani myślał im przeszkadzać, jednak wtedy zakiełkowała w nim myśl, że podoba mu się taki sposób na zarabianie. Wystarczy postraszyć jakiegoś, jak to określał „frajera”, a przy użyciu broni staje się to jeszcze prostsze.

Chcąc efektywnie zarabiać na takim wymuszaniu pieniędzy postanowił zaopatrzyć się w stosowny „argument”. Wiedział dobrze, gdzie bazę wypadową mają pewni gangsterzy. Zaszedł więc do pizzerii, która pełniła tę właśnie funkcję i wprost poprosił o pomoc w zdobyciu broni (jakkolwiek absurdalnie to brzmi).

Jak wiadomo, ludzie z półświatka przestępczego nie ufają pierwszej lepszej napotkanej osobie. Gawlik zostawił gangsterom swój numer i czekał kilka miesięcy na odzew w sprawie pistoletu. Po tym czasie w końcu nadszedł upragniony telefon, jeden z przestępców, „Mirek” zadzwonił z pytaniem czy Krzysztof dalej jest chętny na broń. Nasz antybohater oczywiście odpowiedział twierdząco.

Od Mirka otrzymał wytyczne i udał się do Gdańska. W jednej z tamtejszych restauracji doszło do transakcji, i tak Gawlik stał się posiadaczem, „starego gnata”. Broń nie spełniała jednak jego oczekiwań, była leciwa i zaniedbana. Po pewnym czasie, pchnięty przez złe przeczucia pozbył się pistoletu. Miał nosa bo już kilka dni po tym jak wyrzucił pistolet, został osadzony na kilka miesięcy za pomniejsze przewinienia i drobne oszustwa.

Gdybyśmy rozpatrywali sprawę Krzysztofa faktycznie jak film akcji, to byłby jeden z wyzwalaczy późniejszych wydarzeń. Oto mężczyzna, który do pewnego momentu miał zwyczajne życie, firmę, żonę i dziecko traci niemal wszystko. Firma upada, nie może znaleźć dobrej pracy a do tego zostaje aresztowany i osadzony na kilka miesięcy.  Wszystko się wali.

PUNKT BEZ POWROTU

Po krótkiej odsiadce mężczyzna nie miał wyjścia, musiał się odkuć finansowo, na gwałt potrzebował pieniędzy. Postanowił więc, że musi się wzbogacić jak najszybciej, nie ważne jak, nie ważne jakim kosztem, byle prędko.  

Skontaktował się więc znowu ze znajomymi gangsterami – trafił w dziesiątkę, bo od razu dostał od nich zlecenie. Mieli dla niego robotę „killera”.  Sprawa była prosta – pewna poznańska sieć agencji towarzyskich nie chciała płacić co miesiąc haraczu gangsterom z Trójmiasta. Postanowiono więc, że tą sprawę należy załatwić zastraszeniem. Tak naprawdę ktoś miał do niepokornej agencji wejść i zabić – kogokolwiek.

Zapytany przez zleceniodawcę Krzysztof, na pytanie czy da radę, odparł cyt. „a czemu nie?”. Do sprawy podszedł bez większych emocji, jak gdyby odebranie komuś życia nie grało dla niego roli. Liczyła się natomiast zapłata, Mirek za wykonanie zlecenia zaproponował Gawlikowi dwadzieścia tysięcy złotych oraz broń, jak to ujął „piękną broń”.

Był to dokładnie Sa VZ. 61 Skorpion, pistolet maszynowy czechosłowackiej produkcji, o kalibrze 7.65 mm. Wraz z tłumikiem tworzył zestaw idealny dla przyszłego zabójcy. Zaopatrzony w broń, torbę aktówkę, oraz polecenia– Gawlik niczym żołnierz na usługach mafii wyruszył na akcję.

NARODZINY „SKORPIONA”

6 lutego 2001 roku. Poznań.

Uzbrojony Krzysztof Gawlik udał się na ulicę Głogowską. To tam w jednym z mieszkań działała agencja towarzyska, klientów przyjmowała tam młodziutka niespełna osiemnastoletnia prostytutka Sylwia L.

Napastnik wszedł do mieszkania jako potencjalny klient, uprzejmie poprosił o możliwość skorzystania z toalety. Zabawił tam kilka ładnych minut, w tym czasie złożył broń, przykręcił tłumik i w końcu udał się do pokoju, gdzie czekała na niego nastolatka.

Ponoć Sylwia patrzyła się wprost w lufę broni sparaliżowana strachem.  Pierwszy pocisk roztrzaskał jej czaszkę, jednak aby się upewnić „Skorpion” strzelił jej jeszcze w lewą pierś, celując w serce.  Podczas przesłuchań mówił, że z ciekawością przyglądał się pośmiertnym konwulsjom dziewczyny.  

Po wszystkim schował broń do aktówki, chusteczką starł niestarannie pozostawione ślady i wyszedł zamykając za sobą drzwi. Wrócił do Wałbrzycha i poinformował Mirka o wykonanym zleceniu, uprzedził, że broń odda po otrzymaniu całej zapłaty. Zabójstwo Sylwii było dla Gawlika swoistą inicjacją, tego dnia dotarło do niego, że może a także lubi zabijać i to zimną krwią.

W tamtym mieszkaniu na ulicy Głogowskiej, Gawlik przeszedł przemianę i postanowił z zabijania czerpać nie tylko przyjemność, ale i zyski. To właśnie tamtego zimowego wieczoru narodził się „Skorpion”.

WROCŁAWSKI TERROR

Już tydzień później, 12 lutego 2001 roku, „Skorpion” uderzył po raz kolejny. Schemat się powtórzył, znów chodziło o agencję towarzyską. W mieszkaniu przy ulicy Piłsudskiego we Wrocławiu znaleziono ciała dwóch osób. Ofiarami byli, 33 letnia Lesia H. oraz jej „opiekun” Tomasz S. Zabójca wystrzelił do kobiety pięć razy, jednak z mężczyzną postanowił się „pobawić” trochę dłużej. Na ciele denata odnaleziono wiele ran kłutych w okolicach brzucha, trzy rany postrzałowe oraz ślady przedśmiertnych tortur, ponad to Tomasz miał poderżnięte gardło. Później biegli sądowi stwierdzą, że nie były to rany zadane w celu zabicia ofiary. Gawlik zrobił to dla własnej satysfakcji.

Po morderstwie sprawca nie wyszedł od razu, starał się zetrzeć ślady krwi, wypalił wiele papierosów i prawdopodobnie uciął sobie drzemkę na kanapie. Nie zraził go fakt dwóch ciał znajdujących się w kuchni. Z mieszkania wypłoszyło go dopiero pukanie do drzwi, szybko zagarnął niedopałki i łuski do plastikowego worka i ulotnił się wyskakując przez balkon na pierwszym piętrze. Taksówką dotarł na dworzec, gdzie pozbył się dowodów zbrodni. Tego samego dnia dojechał do rodzimego Wałbrzycha, przytulił żonę, ucałował dziecko na dobranoc i poszedł spać.

OSTATNIA ZBRODNIA

Po pewnym czasie „Skorpion” skontaktował się z Mirkiem w sprawie zapłaty za zlecone zabójstwo. Otrzymał tysiąc złotych od razu oraz informację, że resztę otrzyma po oddaniu broni. Mimo, że przecież potrzebował pieniędzy z zapłaty nie palił się do oddania pistoletu. Chciał na nim zarabiać.

Czy żądza mordu przeważyła nad chciwością? Najwidoczniej tak, bo chwilę później zaatakował ponownie we Wrocławiu. Tym razem niepotrzebne było zlecenie.

To, jak trafiły na niego, jego dwie kolejne ofiary, tłumaczone bywa dwojako. Jedna wersją mówi o tym, że pewne małżeństwo odpowiedziało na jego ogłoszenie w sprawie sprzedaży samochodu. Drugą, bardziej prawdopodobna, o tym, że Gawlik odpowiedział na ogłoszenie małżeństwa w sprawie wynajmu mieszkania.

W marcu 2001 roku, ponownie na ulicy Piłsudskiego, „Skorpion” spotkał się z Janem K., zwykły pech sprawił, że zamek do drzwi mieszkania nie chciał się otworzyć. Mężczyźni umówili się zatem na następny dzień.

Następnego dnia na prezentację mieszkania, Jan przybył ze swoją żoną Barbarą.

Oglądający i właściciele nie doszli do porozumienia, małżeństwo chciało wynająć lokum na przynajmniej pół roku z zapłatą z góry. Gawlik się wściekł, znowu poprosił o skorzystanie z toalety, i tak jak w mieszkaniu Sylwii L. złożył skorpiona, zamocował tłumik i wyszedł do niczego nie spodziewających się ofiar. Oddał 10 strzałów, w tym pod koniec po jednym w tył głowy.  Po podwójnym mordzie rozeźlony „Skorpion” ponownie wrócił do domu, znów jak gdyby nic się nie stało przybrał maskę dobrego ojca i męża.

POŚCIG I ZATRZYMANIE

21 marca 2001 roku. Wrocław.

Na jednej z ulic przechodnie dostrzegli, jak rozpędzony fiat 125p uderza w zaparkowane na poboczu auto, kierowca nie zatrzymał się, mimo zderzenia dodał gazu i pojechał przed siebie.   Świadkowie zgłaszają zdarzenie na policję, za piratem drogowym rozpoczął się pościg, w mieście rozstawiono blokady, a radiowozy przeszukiwały boczne uliczki.

Po około 20 minutach od kolizji, policjanci znajdują podejrzany samochód w jednej z takich ulic, blokują kierowcy możliwość odjazdu. Otwierają drzwi dużego fiata i wyciągają najpierw kluczyki a potem nieprzytomnego niemal od alkoholu kierowcę. Jeden z policjantów usiłuje rozmawiać z zamroczonym mężczyzną, drugi zabezpiecza samochód – w pewnym momencie na tylnym siedzeniu dostrzega broń – pistolet maszynowy.

Na miejscu pojawia się ekipa dochodzeniowa. Funkcjonariusze sprawdzają dokumenty zatrzymanego.  Dokumenty zatrzymanego są prawdzie – na nazwisko: Krzysztof Gawlik.

W taki właśnie sposób, przez alkohol i głupi błąd, mordercza passa „Skorpiona” dobiega końca.

Zatrzymany nie potrafił powiedzieć, po co właściwie jest we Wrocławiu, kilka razy zmieniał zeznania i wersje wydarzeń. Zmyślał na temat pochodzenia broni.

Żona oskarżonego była przekonana, że mąż szuka pracy – a do Wrocławia przyjechał aby dokonać formalności w banku. Nie podejrzewała go o nic.

Co do broni, Gawlik twierdził że kupił ją przy czeskim przejściu granicznym do obrony. Zeznawał, że ktoś mu grozi. Jego wersje wydarzeń, ani tłumaczenia nie miały żadnego sensu.

Wszystko przesądziły wyniki badań balistycznych potwierdzające, że łuski znalezione na wszystkich miejscach zbrodni pochodzą z egzemplarza broni znalezionego na tylnym siedzeniu dużego fiata. Pod ciężarem tak druzgocących dowodów, „Skorpion” przyznał się do winy, ale szybko odwołał zeznania. Podtrzymywał później wersję o kupnie broni na czeskiej granicy, twierdził, że nigdy tej broni nie używał i nawet nie wie czy jest ona sprawna.

Szczerze i zaciekle broniła go rodzina. Teściowa stwierdziła, że wie iż zięć jest oskarżony o 5 zabójstw, ale to niemożliwe. Krzysztof zawsze był dobrym, pomocnym i ciepłym człowiekiem.

Musiała przeżyć spory szok gdy we wrześniu oskarżony przyznał się do wszystkiego. Później jednak dalej zmieniał zeznania i odrzucał swoją winę, twierdził nawet, że nie mógł tego zrobić bo jest wrażliwy i uczuciowy np. płacze na filmach o miłości.

PROCES

W czerwcu 2002 roku zaczął się przewód sądowy.

Szokującym faktem było zachowanie „Skorpiona” na sali sądowej – ani wyrok, ani szlochy rodzin ofiar go nie ruszyły. Przez cały proces nie wyraził skruchy za swoje czyny, na zgromadzonych w sądzie patrzył zimno i wzgardliwie, sprawiał wrażenie wręcz znudzonego.

Gdy doszło do przesłuchania oskarżonego, Gawlik z nonszalancją oznajmił sędziemu, że lubił zabijać, uwielbiał patrzeć jak z jego ofiar uchodzi życie. Podczas rozprawy potrafił roześmiać się głośno, twierdził że jest głodny i zmęczony i chce przerwy. Przy ogłoszeniu wyroku sędzia podkreślił, że skazany nie mordował wyłącznie dla pieniędzy. Odczuwał popęd do samego aktu odebrania komuś życia, był okrutnym sadystą czerpiącym przyjemność z ludzkiego cierpienia. Sam skazany, oznajmił że początkowo zabijał za określone sumy pieniędzy, ale z czasem zaczęło go to również niebywale fascynować.

14 października tego samego roku sąd wydał wyrok skazujący Gawlika na pięciokrotne dożywocie. Za wiarygodne uznano pierwsze zeznania „Skorpiona”, a przyznanie się do winy zamknęło jakąkolwiek drogę obronie. Interesujące jest to, że skazany nigdy nie odwołał się od wyroku, tak jakby był ponad tym. Krzysztof Gawlik na karę za zabójstwo pięciu osób został osadzony w zakładzie karnym w Wołowie.

WIELKIE UCIECZKI

„Skorpion” nie odwoływał się od wyroku. Nie oznacza to jednak, że pogodził się ze swoim losem.  Pod koniec 2004 roku, w jego celi w zakładzie karnym odkryto głęboki wykop, prawdę mówiąc została mu do pokonania ostatnia warstwa muru budynku aby wydostać się na zewnątrz, dokładnie na dziedziniec więzienia. Po tym wydarzeniu ochrona Gawlika została wzmocniona, a nieco później osadzony został przeniesiony do zakładu karnego we Wrocławiu przy ul. Kleczkowskiej, na oddział dla wyjątkowo niebezpiecznych przestępców.

W 2021 roku, „Skorpion” ponownie podjął próbę ucieczki. Mimo iż rzecznik Zakładu Karnego nr 1 we Wrocławiu twierdził, że strażnicy odkryli plan skazanego dość szybko, to jednak anonimowe osoby twierdzą, że mało brakowało, a morderca uciekłby na wolność. Ponoć „Skorpion” wyjął metalową część ze swojej pryczy, i nią zaczął żłobić w ścianie starego poniemieckiego budynku. Po dwóch nocach, jak mówią informatorzy, wyżłobił ścianę, wyjął cegły i poluzował kratę okna na tyle, że swobodnie mógł się wymknąć na dziedziniec więzienia. Do ucieczki przygotował też ręcznie zrobioną, 12 metrową linę i hak wykonany z części taboretu. Za pomocą takie sprzętu chciał pokonać mury więzienia. Wbrew temu co mówił rzecznik prasowy Zakładu Karnego, świadkowie twierdzą, że strażnicy dopadli „Skorpiona” w ostatniej chwili, gdy już niemal wychodził z celi. Skutkiem tej próby ucieczki, było przeniesienie mordercy znowu do zakładu w Wołowie i wzmocnienie ochrony.

Pokaż więcej podobnych wiadomości
Pokaż więcej w Aktualności

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przeczytaj również

Czarny Poniedziałek: Zbigniew Czajka. Bezlitosny świdnicki pedofil i morderca [18+]

Dzisiejszy Czarny Poniedziałek to historia przerażającej zbrodni popełnionej na małym dzie…